wtorek, 31 grudnia 2013

zmartwienie

Dzisiaj Sylwester. Szykuje się zabawa. Mam jednak zmartwienie. Jedyna sukienka, jaka jest w mojej szafie i w którą się mieszczę to sukienka ciążowa. No ale w ciąży nie jestem, więc trochę tak głupio. Coś trzeba z tym zrobić, żeby w sukience móc chodzić ;P

Tymczasem życzę wszystkim wszelkiego dobra i pomyślności Bożej* w Nowym Roku!

A teraz dobrej zabawy sylwestrowej.



*eNNka pięknie wyjaśniła tę pomyślność!


niedziela, 29 grudnia 2013

prezent

Po raz pierwszy "spotkałyśmy się" w szpitalu. Ja właśnie z niego wychodziłam, a ona "przyszła" się urodzić :)
Mieszkałyśmy w tym samym bloku, na jednej klatce, ona pod nr 17, a ja pod 18.
Chodziłyśmy razem do przedszkola, w szkole siedziałyśmy w jednej ławce. Byłyśmy niemal nierozłączne. Zawsze i wszędzie razem. Nierzadko z głupimi i nieodpowiedzialnymi akcjami, o których lepiej żeby rodzice nasi nigdy się nie dowiedzieli. 
Sielanka trwała do czasu.
Do czasu gdy zostałam "zmuszona" wyprowadzić się z tej miejscowości.

A jedenaste urodziny były ostatnimi, które mogłyśmy razem świętować. Najpierw moje, parę dni później, jej.

Aż do wczoraj.
Po porostu do nas przyjechała. W dniu swoich urodzin!

Mimo że to K. urodziny, to prezent dostałam ja. :)))


sobota, 28 grudnia 2013

powinien

Może to i dobrze, że nie wszystkie potrawy trafiły a wigilijny stół. Po prosty nie mogły. Spożycie ich spowodować mogło niezbyt fajne samopoczucie.

A skąd wiem?
Ano stąd, że wczoraj postanowiłam mimo wszystko ich skosztować i ....  dopiero teraz zaczynam się dość dobrze czuć.

Śledzik to jednak powinien pływać ;PPP

czwartek, 26 grudnia 2013

potrawy wigilijne

Po raz pierwszy spędziliśmy Wigilię sami. Dodatkowe nakrycie przy stole wigilijnym pozostało puste. Nie przyszedł żaden niespodziewany ani spodziewany gość. Chyba nawet zrobiło się trochę smuto. Jakby jednak kogoś zabrakło. Może nie byłoby to łatwe spotkanie, ale przygotowaliśmy się na nie.  I mam nadzieję, że nasze nastawienie nigdy się nie zmieni. Mimo że na wigilijny stół zapominałam postawić wszystkich potraw, które przygotowałam.

Mam nadzieję, że to iż były w lodówce, też się liczy ;P





wtorek, 24 grudnia 2013

niezależnie od wszystkiego

Pan Elektryk dzwoni i jest gotów przywieść swoją starą kuchenkę, bo przecież Święta idą, a my ciągle bez piekarnika.

Panie Elektryku - mówię - już się pogodziłam z tym, że go nie ma!

A nawet bardzo się cieszę, że go nie ma, bo czułabym się zobowiązana coś upiec, a tak? Ciasteczka mam z kiermaszu szkolnego, a cisto z cukierni przy ul. Słodkiej ;)

Dobrze, że chociaż płyta indukcyjna działa - mówię - można przecież coś ugotować!

O ile się nie przypali kapusty z grzybami - dodaję w myślach.

Właśnie się zorientowałam, że prezenty są w bagażniku. O ile są ;P

*****

Niezależnie od wszystkiego:

życzę Wszystkim dobrych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia,
kojącej Obecności Chrystusa,
niech On, choć mały, to jednak Bóg, błogosławi.

Dosia :)






niedziela, 22 grudnia 2013

Ruda - Happy Birthday!

22 grudnia to taki czas przed świętami Bożego Narodzenia, że nie wiadomo w co ręce włożyć!
Ostatnie porządki, lepienie pierogów i uszek, pieczenie ciast - przedświąteczny zawrót głowy na maxa.

W tym roku to niedziela.
Więc tak należało prace rozłożyć, żeby niedzielę godnie przeżyć!

Ale i tak choinka czeka żeby ją ubrać, bo naga nie chce występować - i słusznie.
Rolady czekają na zawinięcie - może mi się dzisiaj uda.

Nie wiadomo, czy kogoś zaprosić. Przecież wszyscy są teraz zajęci.
Nie wiadomo, czy przygotowywać przyjęcie urodzinowe, czy skoncentrować się na świętach, tym bardziej, że i przyjaciele trochę zajęci. Na później nie ma co przekładać, bo przecież zaraz Sylwester a w kolejnym roku świętować zaległe urodziny? ;P Nie, to niemożliwe.

Nie ma więc wyjścia, jak tylko zrezygnować z celebracji urodzin. Chociaż to trudne przy dzieciach, bo one zawsze są gotowe  świętować urodziny!!!

I poza wszystkim zawsze marzyłam, żeby ten dzień świętować z kimś.
I dzięki blogowi poznałam Rudą - moją blogowo - kalendarzową bliźniaczkę.

Więc:
Happy Birthday, dear  Ruda
happy Birthday to you!

piątek, 20 grudnia 2013

styrana matka

Pomimo podeszłego wieku, młodzież zaprosiła mnie na Adwentowe czuwanie dla młodzieży ;)

Trudno było odmówić, gdyż tym razem odbywało się w naszej parafii (:))
Dotarłam na nie dość późno, jako styrana matka niezwykle żywych Niesfornych Aniołków. Niestety już po konferencji, która musiała być interesująca, bo dotyczyła Aniołów, ale w sam raz na adorację i Mszę Św.
No ale, jak na styraną matkę przystało,  oczy podparte miałam zapałkami, nie mogłam sobie miejsca znaleźć, rozglądałam się czy można by gdzie oprzeć głowę i chwilkę się zdrzemnąć :)
Niestety, miejsca takiego nie było i nie było wyjścia, trzeba było się dać porwać piosenkom.
Już zdążyłam zapomnieć, że bardzo lubiłam takie czuwania. Zdążyłam zapomnieć, jak spokojnie może być na adoracji i Mszy Św., gdy dzieci sobie smacznie w domu śpią i nie przeszkadzają.

Czasami jednak dobrze jest posłuchać młodzieży. Cieszę się, że mnie zaprosili i cieszę się, że dałam się zaprosić.

No ale jak na styraną matkę przystało, cieszącą się z tego, że może uczestniczyć we Mszy Św. sama, bez wiercących się dzieci, pomyślałam sobie również, ale fajnie by było (oooo! minuta bez myślenie o Niesforkach, to minuta stracona ;)) gdyby nasze Niesforki też kiedyś miały pragnienie chodzić na takie dni skupienia dla młodzieży.

Muszę chyba pogadać poważnie z Aniołami Stróżami. Niech ich zabierają.

środa, 18 grudnia 2013

przygotowania

Niespodziewanie, w samym środku nocy, młodsze Niesforne Aniołki rozpoczęły zajęcia stosowne dla grzecznych i dostojnych panien. Nie powiem, abym była tym faktem zachwycona, tym bardziej, że wiązało się to z  koniecznością pozostania w domu na cały dzień. Ponieważ zajęcia z haftowania, tym razem na szczęście, szybko się Niesforkom znudziły, zyskałam dzień w domu :) (Wiem, że poprzedni tydzień również spędziłam w domu, ale wówczas byłam bez sił, a dzisiaj ich już troszkę miałam :)

I...
Zmieniłam swoje plany odnośnie usuwania bałaganu z domu.
Mam poczucie, że kawał dobrej roboty został wykonany. Umyłam okna!!! Niektórzy wiedzą, że w naszym domu jest znaczna ilość i to dość dużych okien. No ale umyłam. No dobra. Przyznam, że tylko dwa. I to te najmniejsze ;P
Ale umycie okien w domu, choćby dwóch, dało mi poczucie, że gruntowne porządki zostały wykonane.  Na więcej nie znajdę czasu i możliwości.

Wolny czas poświęcamy bowiem na wycinanki, prace plastyczne, które codziennie zanosimy wraz z odpowiedziami na pytania na roraty. A tam zawsze losowanie figurek i nagród pocieszenia. Nieraz wywołuje to dość duże emocje, ale satysfakcja jest duża.

Gromadzimy zatem skarby w niebie, wszak tyle masz, ile dasz. I długo będziemy pamiętać tegoroczną piosenkę roratnią, która pięknie wpada w ucho, tym bardziej, że Najmłodszy Niesforny Aniołek, ku uciesze całego kościoła, śpiewa piosenkę wkładając w jej wykonanie nie tylko całe serce, ale i całe gardło, a przy okazji prawie że tańczy. 

I czekamy. Czekamy już na Boże Narodzenie. Dom jeszcze niewysprzątany, ale serca ... :)
Tęsknią!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

......

Z utęsknieniem wyczekiwany koniec dużej "zajętości" Mojego DrOgiego Męża nareszcie nastał. W końcu wrócił po kilku dniach nieobecności.

To oczywiste, że gdy jest w domu, to wszystko łatwiej zrobić, zorganizować, ogarnąć, zwłaszcza, gdy choroba odebrała siły i dzieciom, i mnie.

Ale najbardziej ze wszystkiego, mimo że nie należę do wielomównych, najbardziej brakowało mi tych kilku chwil spokojnej rozmowy. Taka przez telefon to jednak nie to samo.

No i ta poranna kawa.........
;)

czwartek, 12 grudnia 2013

jak tu nie lubić

Mając w pamięci zeszłoroczne trudy w przygotowaniu przeróżnych "fantów" na kiermasz Bożonarodzeniowy w szkole i to, że później sama musiałam te moje dzieła kupić, w tym roku stwierdziłam, że nic nie zrobię.

Najstarszy Niesforny Aniołek przyszedł wprawdzie kilka dni temu do mnie z wyrzutem, żalem, nadzieją, rozczarowaniem: dlaczego nic nie przygotowałam? Ale ja byłam na to przygotowana ;) Ze spokojem mu zakomunikowałam, że nic nie robię, owszem, bo nie miałam kiedy, źle się czułam i źle się czuję, ale przyjdę na kiermasz i będę kupować! I nie będę przebierać, wybrzydzać, przekładać, tylko będę kupować to, co inni przygotowali.
Usatysfakcjonowany pobiegł do szkoły, a gdy dzisiaj nastał ten dzień, od rana dopytywał się, czy mam gotówkę, bo kartą na kiermaszu płacić się nie da ;P

Ponieważ Mój DrOgi Mąż chwilowo bardzo jest zajęty, a nawet więcej niż bardzo, więc musiałam szukać posiłków z zewnątrz, gdyż młodsze towarzystwo ciągle potrzebuje opieki dorosłych, ale głównie do wycierania nosa. Mijając się z opiekunką w drzwiach łyknęłam jeszcze kilka tabletek, żeby przypadkiem kaktusa w gardle nie czuć i popędziłam do szkoły. Motywację miałam tym większą, gdyż wczoraj został zabrany do naprawy nasz piekarnik, a na pytanie jak długo potrwa naprawa, znużony serwisant odparł nie wiem. I właściwie potraktowałam ten kiermasz jak deskę ratunkową, jeszcze nie ostatnią, no ale prawie i wykupiłam ze stoiska, ku uciesze Najstarszego Niesfornego Aniołka i pozostałych dzieci z klasy, które stojąc za ladą zgrzały się trochę podsumowując w pamięci mój rachunek (to dla większej wprawy-pani tak zadecydowała), wszystkie rodzaje ciasteczek, pierniczków i kto tam wie, co jeszcze.

Pieczenie (bez pieczenia) a z domowej roboty ciasteczkami mam więc już z głowy.
Jak to było? Ty tu (u)rządzisz!

I jak tu nie lubić kiermaszów!?! (kiermaszy?!?)

wtorek, 10 grudnia 2013

jaki stan


Do zepsutego piekarnika, którego nie ma kto naprawić, w jednym momencie dołączyła zmywarka, wypuszczając gorącą parę prawym górnym rogiem, przez co prawdopodobnie przestała działać płyta grzejna, popularnie zwana kuchenką i przestał też działać wyciąg uprzednio "kopnąwszy" Mojego DrOgiego Męża, który jako jedyny podczas gotowania pamięta o zwiększeniu wentylacji. Od kilku też dni nie działa nam też głos w telewizji i oglądamy wiadomości czytając podpisy :)

Podobno stan domu świadczy o stanie gospodarzy.

I ma to stwierdzenie coś w sobie, bo już podczas weekendu część rodziny, w stanie niezbyt doskonałym, dogorywała. Głowie rodziny wręcz dostała się ode mnie reprymenda, że jakoś tak często zaniemaga w weekend, a siły wracają w tygodniu, której w niespełna dwie godziny później żałowałam bardzo, ach bardzo, gdy zorientowałam się, że i ja powiększam grono chorujących. O ile, po konsultacjach lekarsko - farmaceutycznych, zaobserwowano zdecydowaną poprawę stanu zdrowia Mojego DrOgiego Męża i Średniej Niesforki, to nade mną lekarka załamała ręce, podrapała się po głowie, zamyśliła i wypisała receptę, ku uciesze niektórych farmaceutów, a rozpaczy innych, na kolejny antybiotyk, gdyż angina sprzed trzech tygodni zbyt dobrze poczuła się w moim gardle i postanowiła powrócić.

No i jak tu się nie zgodzić z powyższym stwierdzeniem o stanie domu i gospodarzy?

Przybyły z odsieczą nasz znajomy elektryk, samą swoją obecnością usprawnił kuchenkę, wyciąg, zmywarkę, nawet niedziałający głos w dekoderze telewizyjnym, tylko piekarnikowi nie dał rady :P

Łykam tableteczki i mam nadzieję, że i mój stan się wkrótce poprawi.

No i jeszcze mam nadzieję, że stan domu to świadczy tylko o stanie fizycznym gospodarzy, ale nie ma zupełnie wpływu na stan ducha :)

piątek, 6 grudnia 2013

pomocnicy św. Mikołaja ;P

Nastąpił właśnie toast na zakończenie dnia. Poprzedniego oczywiście.

Wróciwszy z chóru  wieczorem, ustaliłam z Moim DrOgim Mężem, że dzieci śpią i można do domu wnieść prezenty, które od kilku tygodni przechowują się w bagażniku. Wszak rolę pomocników św. Mikołaja mamy od dawna opanowaną, chociaż występuje się w niej tylko raz w roku. Zaglądam więc do bagażnika i widzę w nim .... prawie nic! Jedna reklamówka (i to jeszcze nie ta, o którą chodziło), bo miały być dwie!

Przekopawszy cały garaż, wszelkie możliwe zakamarki, komisyjnie stwierdzamy brak najważniejszej, z punktu widzenia dzisiejszego dnia, reklamówki.

upssss.....

Nie pozostaje nic innego, jak tylko zorganizować wycieczkę do pobliskiego sklepu, czynnego po godz. 21, w celu nabycia prezentów!

Zadanie zostało prawie wykonane. (A wszyscy wiedzą, że prawie robi wielką różnicę ;P)
Prawdziwą ocenę dostaniemy już o 6:30 - znaczy się niedługo!

Cóż. Jak ktoś nie ma w głowie, ten ma w .... (a raczej miał) w portfelu ;(

Mam nadzieję, że ktoś korzysta z zabawek i kart (i ma z tego tytułu dużo frajdy), które kilka tygodni temu, aby nie mieć kłopotów przed św. Mikołajem, nabyliśmy drogą kupna i prawdopodobnie "porzuciliśmy" w sklepie.

No to: zdrówko!

środa, 4 grudnia 2013

sabotażysta

Już od niedzieli marzę o tym, aby wspomnieć sobotnie andrzejki. Właściwie imprezę imieninowo-urodzinową. Nie wiem, czy wszystkich zliczyłam. Ale według mnie było trzech Andrzejów (jeden nawet w stroju galowym górnika) i dwie Panie, które przekroczyły barierę wieku średniego ;)

A wspomnieć bardzo chciałam, gdyż po raz pierwszy w życiu, mimo że impreza odbywała się u nas w domu, niewiele przy niej robić musiałam. Przed imprezą posprzątali bowiem Mój DrOgi Mąż i  Jacketowie, którzy chcąc załapać się na łóżko do spania przyjechali wcześniej. Zastawę stołową przywiozła Dżastina. Opalona wszystko zorganizowała dwoma tabelkami w arkuszu kalkulacyjnym. Mnie udało się nie odcedzić barszczu do zlewu. Muzyka z winyli starychjakświat grała. Ludzie tańczyli i się bawili. Mam nadzieję, że dobrze.

Nie będę wspominała, czy ktoś się spóźnił, czy nie. Okruszyny specjalnie  nie poinformowałam o znowu nie działającym piekarniku, aby pasztecików jeszcze przed wyjazdem nie zaczęła piec. Zacytuję tylko smsa przysłanego przez Doktorową: Mąż prosi, żebym mówiła o sukcesnieach - wyjechaliśmy ;)

Może wszystkie dania nie były gotowe na czas, za to impreza stosownym aperitifem, oczywiście na stojąco, została rozpoczęta.

Nie ogarnęłam wszystkich poziomów i sal. Rozmowy toczyły się też przy różnych stołach i barkach. Był jednak wyjątkowy punk tej imprezy, który zebrał nas przed ekranem i to nie po to, aby film pooglądać, a po to, aby się spotkać z wyjątkowym Padre J. i chociaż przez chwilę wspólnie posiedzieć, mimo że ocean nas dzieli. No co tu dużo kryć, trochę stęskniliśmy się za nim :)

Moglibyśmy tak pewnie długo siedzieć i gadać, ale trzeba było w pewnym momencie stanowczo przerwać, gdyż złoto na nas czekało. I doprawdy, nie rozumiem, dlaczego niektórzy traktowali mnie jak sabotażystę*, gdy cały dom udostępniłam ;P

*Sabotażysta - fantastyczna gra towarzyska niezależnie od stanu upojenia i przejedzenia ;P

czwartek, 28 listopada 2013

klamoty

Okruszyna dopytuje, czy żyję.

Właściwie to miłe dowiedzieć się, że komuś na Tobie zależy :)

Spieszę więc z odpowiedzią.

Okruszyno, owszem, żyję, cieszę się z tego, choć nie nadanżam.

Chciałabym być i tu, i tam. Robić i to, i tamto. Z tymi i z tamtymi. Dla tych i dla tamtych. Zawodowo a tym bardziej nie. I bardzo szlachetnie. Dokładnie, a jednocześnie na luzie. Z determinacją i łatwością. Z pełnym zaangażowaniem.

A przy tym przez chwilę być. W spokoju i pokoju. Bez nerwów, stresów i narzekań. Bez agresji, tej wyraźniej i ukrytej, co boli jeszcze bardziej. Z chwilą rozmowy i zrozumienia. Z odrobiną ciszy. Z łagodnością.

Ale wszystko z sensem, aby nikt nie musiał kiedyś klamotów po mnie przekładać, komentując pod nosem i po co mi to wszytko, co ja mam teraz z tym zrobić?



niedziela, 24 listopada 2013

do końca końca

Piersi się nam wypięły z dumy, gdy wraz z Moim DrOgim Mężem przeczytaliśmy list od Proboszcza, (oczywiście w starej parafii, gdyż do naszej, nowej, chociaż rzut beretem, nie zdążamy ;() w którym wyraża wdzięczność za zaangażowanie naszego Najstarszego Niesfornego Aniołka w liturgiczną służbę ołtarza. Jednocześnie zaprasza na uroczystość przyjęcia nowych kandydatów i ministrantów, ich przyrzeczenia  oraz na kawkę, herbatkę i ciasto, które to tradycyjnie już przygotowują rodzice świeżo upieczonych kandydatów i ministrantów.

Jako mama kandydata, który egzamin ;) na tegoż zdał na 5+, musiałam to ciasto przygotować.

Niektórzy pamiętają, że ja i pieczenie to coś, co nie współgra ze sobą.
Tym bardziej, że nasz piekarnik, humorzasty niczym kobieta, znowu ma fazę niepomogęci - niebędędziałał.

Na szczęście przypomniałam sobie, że istnieją takie ciasta, których piec nie trzeba. Jednym z nich jest sernik na zimno!

To że nie lubię piec wcale nie znaczy, że lubię robić ciasta na zimno i że wiem, co potrzebne jest do wykonania takiego.
Na szczęście sklep, który wybrałam był duży i trafiłam na opakowaniu pewnego aksamitnego serka na przepis. Udało się znaleźć wszystkie składniki, więc w podskokach, których nie powstydziłaby się piłeczka pink-pong-owa, wróciłam do domu. A tu, dopadło mnie zaskoczenie wielkie niczym Grand Canyon, gdyż zorientowałam się, że chyba dość dawno temu przestałam być właścicielką jedynej tortownicy. Właściwie nie ma w tym nic dziwnego, skoro nie piekę, a tortów to już na pewno, to pewnie komuś pożyczyłam, albo coś nawet w tym upiekłam i gdzieś zaniosłam, i zostawiłam, i chyba od razu przestałam liczyć na powrót do ciepłego gniazdka domowego. A według mnie ciężko wyciągać sernik na zimno z blachy. Chociaż nie wiem, bo doświadczenia nie mam i wolałam nie ryzykować.

Wykonałam więc kolejną wycieczkę krajoznawczą po okolicznych sklepach w poszukiwaniu tortownicy. Czy zdajecie sobie sprawę, że wcale nie jest prosto kupić torownicę?

Ale udało mi się. Mało tego, udało mi się kupić bardzo oryginalną tortownicę w kształcie kwadratu, z podstawką, która wygląda jak taca :)

Zabrawszy się więc do pracy czołowej kucharki???, właściwie czołowej cukieniczki naszej rodziny, w godzinach bardzo już późnych, działając do pewnego momentu z aptekarską dokładnością, dałam się zaskoczyć po raz kolejny. Chciałabym tu wszystkich uprzedzić, że wykonując wszelkie ciasta, należy zachować aptekarską precyzję od początku do końca, do końca końca, do samiuśkiego końca.

W przeciwnym wypadku będzie się wykonywało tę robotę dwa razy dłużej czekając, na przykład, aż się galaretka (kolejna) wystudzi, gdyż pierwsza wylana na sernik, schłodzona, a jakże, ale jeszcze nie tężejąca, po prostu wyleje się dołem z tortownicy, za nic sobie mając zmęczenie cukierniczki, która ma za sobą bardzo męczący dzień i chciałaby pójść sobie po prostu spać.

No i czy ja nie mam racji, twierdząc, że nie powinnam zabierać się za wykonywanie rzeczy, które bardzo mnie przerastają?

Jedyny plus, to to, że czekając na koleją, tym razem już tężejącą galaretkę mogę sobie o niej coś napisać.
To jest galaretka brzoskwiniowa.

O ludzie, a czy galaretkę trzeba też posłodzić, jak kisiel?
Bo zapomniałam, a już stężała. A kolejnej nie mam, żeby znowu zrobić.

Chyba jest już późno.

Może lepiej pójdę jutro do cukierni i po prostu kupię ciasto.

środa, 20 listopada 2013

sama radość

Ładowane wczoraj akumulatory w pięknym Wrocławiu miały wystarczyć na długo. Jednakże sam proces ładowania był dość obciążający, więc trudno się dziwić, że ładowanie było równoznaczne z rozładowaniem. Trochę żal, że za krótko, ale w końcu jako rekonwalescentka nie mogłam się nadwyrężać, a przede wszystkim nie miałam sił na ładowanie :(

Tak naprawdę ładuję te akumulatory znowu dzisiaj, bo padnięta jestem jak mucha, tyle że w domu. Z lekkim znudzeniem zajrzałam i na FB, a tam nasz Znajomy Ksiądz z Polski (czyżby?) zamieścił taki filmik.

Jak ja bym chciała znaleźć się kiedyś w takiej sytuacji. Siedzieć sobie przy fontannie i dać się czymś takim zaskoczyć.
Sama radość!




poniedziałek, 18 listopada 2013

sezon rozpoczęty? o NIE!

Z końcem poprzedniego tygodnia zaniemogliśmy z Najmłodszym Niesfornym Aniołkiem. Kurujemy się więc mniej lub bardziej skutecznie. Generalnie jest dużo lepiej, ale sezon chorobowy muszę z przykrością uznać za otwarty. I bardzo bym chciała, aby wraz ze skutecznie zakończoną kuracją został również zamknięty.

Nasze chorowanie stanęło na przeszkodzie w realizacji rodzinnych sobotnich planów, w których najważniejszym punktem dla Średniej Niesfornej Aniołki jest basen i nauka pływania. Nie przeszkadza jej to, że katarek również ją dopadł (a katarek to przecież nie choroba). Jednak potrafiła sobie sama wytłumaczyć, że trudno będzie pójść na basen z Tatusiem i Najstarszym Niesfornym Aniołkiem, bo przecież jej samej trudno będzie się zorganizować i odnaleźć w damskiej przebieralni. Wszak nie wypada dziewczynkom chodzić do przebieralni męskiej, ani Tatusiowi do przebieralni damskiej.

Zachwyca mnie ta dziewczynka. Jest taka wrażliwa i tak wszystko doskonale rozumie. I pięknie to wyraża.
Zachwycają mnie też chłopaki. Są troszkę rubaszni, ale przy tym bardzo pocieszni.


czwartek, 14 listopada 2013

dwójczyna na łeb

Pani pyta w szkole Jasia:
- Przyznaj, kto Ci zrobił tę pracę, mama czy tata?
- Nie wiem, ja już spałem.


Wraca Jasiu ze szkoły, mama pyta, jak było.
Jasiu odpowiada: - Dobrze, na pięć!
- Super - cieszy się mama.
- Dwója z matmy, dwója z polskiego i jedynka z historii.

Praca, według instrukcji podanej na papierze, wcale nie była trudna do wykonania. Ta praca, to lampion, którą miał wykonać Najstarszy Niesforny Aniołek na lekcje .... języka niemieckiego.  Mimo że instrukcja w języku dla mnie totalnie obcym, na szczęście była dobrze zobrazowana, a do mnie jako wzrokowca, w takiej sytuacji zdecydowanie przemawia pismo obrazkowe.

Nie sądziłam wprawdzie, że to ja będę wykonywać ten nieszczęsny lampion, ale nie trudno się domyślić, że i na mnie w końcu padło. Poległ na nim Najstarszy Niesforek, poległ na nim, a raczej od razu się zdystansował, choć też miał w powstawaniu swój udział, Mój DrOgi Mąż, więc nie było wyjścia i trzeba było pomóc Niesforkowi, tym bardziej, że całe popołudnie odrabiał lekcje zaległe oraz bieżące.

Po długiej walce z instrukcją i materiałami, z których ów lampion miał powstać, w środku nocy zakończyłam nierówną walkę z systemem edukacji.
Na szczęście Niesforek zaakceptował efekt pracy.
Na szczęście nikt nie zadawał mu w szkole kłopotliwych pytań, kto mu pracę wykonał. Ale też z trudem zaspokoił moją ciekawość o ocenę nocnej pracy.

- Najstarszy Niesforku, jak tam lampion, spodobał się pani?
- A! Tak. Dostałem szóstkę!

No i dobrze, bo gdy jeden lampion, oceniony wprawdzie na 6, robią trzy osoby, to tak jakby po dwójczynie na łeb by wypadało! nie?




środa, 13 listopada 2013

happy end?

Mimo że dzień świąteczny, nasza grupa śpiewacza, prawie chór, śpiewa i ćwiczy, bo do nagrania się szykuje. Okruszyna z zaciekawieniem dopytuje, czy solówkę będę miała, a przecież wiadomo, że gdy ja solówki śpiewam, to wychodzi z tego konkurs jaka to melodia ;P Prowadzący chór jednak się nie załamuje, na wszelki wypadek nie daje mi solówek, za to dużo ćwiczyć każe i dzisiaj kolejna próba.

No ale wracając do poprzedniej. Gdy pięknie śpiewamy, przychodzi sms ze Śląska: jutro będę w Waszej okolicy, czy mogę na chwilę przyjechać?
Gdy tylko słyszę, że Gość chce w dom, toż to przecież Bóg chce w dom, więc uradowana zapraszam, choć trochę przykro, że sam, a nie z Małżonką, tym bardziej, że opiekunka Niesforków się rozchorowała i nici z naszego wtorkowego wychodnego. W ciągu dnia zmienia jednak zdanie: będzie z najmłodszą i najstarszą córką. Po kilku godzinach kolejna zmiana, gdyż jeden z synów złamał rękę, Żona więc z konieczności odwołuje służbowe popołudniowe spotkanie i zaraz potem, ku naszej wielkiej radości, wszyscy parkują, obciążeni dodatkowymi kilogramami gipsu, pod naszym domem.

Wzruszył mnie Ex-Górnik, że to: będę w Waszej okolicy, to tak specjalnie dla nas, bo podzielić się chcieli z nami własnej roboty wędzonkami, a uśmiałam się serdecznie, że dziecko musiało rękę złamać, żeby i Żona mogła z nim przyjechać.

Wizyta, dla dorosłych, nie była zbyt długa, jednakże wystarczająco długa, żeby Najstarszy Niesforny Aniołek nie zdążył lekcji odrobić na dzisiaj.
Próbował nadrobić rano, jednakże nie zdążył do końca przepisać zadania. Zastanawiałam, czy mu usprawiedliwienie pisać, dla mnie wszak powód był bardzo uzasadniony ;)
Postanowił jednak sam się usprawiedliwić.

Spotkania z Ludźmi i obowiązki. Czasami trudno jedno i drugie pogodzić.
Czekam, czy spotkanie zakończy się happy endem :)

sobota, 9 listopada 2013

byle do wiosny

Tubalny głos Najmłodszego Niesfornego Aniołka mogła poznać na występach w przedszkolu szersza publiczność. Nie dość, że najgłośniej śpiewa, to jeszcze chwilę przed wszystkimi. Nie wiem, jak się to fachowo nazywa, ale jest pół taktu przed wszystkimi, żeby go lepiej było słychać ;)
Oby nie trzeba było mu dawać batonika, gdy zacznie za bardzo gwiazdorzyć.

Zaangażowanie w projekty Niesforków są jak balsam dla duszy. Dają chwilę wytchnienia i radości, i gdyby nie one, to cóż ja bym tu mogła napisać, że jesień? że deprecha? że nic mi się nie chce?

Byle do wiosny!

wtorek, 5 listopada 2013

takie niewychowawcze

Moja prośba o przygotowanie stołu do świątecznego obiadu została chętnie spełniona przez Niesforne Aniołki. Wszystkie Niesforki łatwo znalazły sobie odpowiednie zadania. Zaskoczyły mnie tym, że zabrały się do wykonania zadania w zupełnie inny sposób niż do tej pory im narzucałam. Najpierw każde z nich sprzątnęło swoje zabawki i później zaczęły nakrywać. Gdybym to ja dyrygowała, to najpierw dałabym im płaskie talerze, później głębokie, odliczyłabym łyżki, widelce, noże itd. Tymczasem one wymyśliły inny system. Młodsze podchodziły do szuflady ze sztućcami. Dla każdego wybierały komplet sztućców, podchodziły do Najstarszego Niesforka po zestaw talerzy, ten pomagał im ułożyć w talerzach sztućce tak, żeby nie wypadły i dopiero zanosiły do stołu. W ten sposób każdy z nich dostał też swój ulubiony nóż i widelec.
Zadanie wykonane? Wykonane!
I jakże cudowny czas przy stole. Tym bardziej, że ostatnio to Najmłodszy Niesforny Aniołek jest inicjatorem coraz to ciekawszych rozmów.

Po obiedzie poprosiłam młodzież, aby przygotowały mały stolik na kawkę, herbatkę i małe conieco. Wiązało się to oczywiście z posprzątaniem stolika ze swoich zabawek. Chętnie porządek zrobiły. Deserek zjadły, od stolika wstały.... a na fotelach ukazała się cała prawda. Wędrujące zabawki ;)

W tym momencie przybrałam odpowiednią minę, przywołałam Niesforki, na co w odpowiedzi Najmłodszy Niesforek zrobił minę mówiącą: "O nie, nakryła nas!" a ja w tym momencie nie wytrzymałam i śmiechem parsknęłam. (Oj, a to takie niewychowawcze!)

niedziela, 3 listopada 2013

co do joty

Pomiędzy zadumą na cmentarzu w pewnym mieście jednego dnia, a zadumą na kolejnych dwóch w zupełnie innym mieście trzeciego dnia, dzień pomiędzy zapełniony był co do joty. Poczynając od porannej kawy ;), zbyt wczesnego wyjścia na basen, bo jak się okazało, nie na tę godzinę, co umówiona instruktorka nauki pływania, wymiany kół przy współudziale Niesforków, drugim wyjściem na basen tym razem na właściwą godzinę, ogarnięciem domu tam, gdzie się dało i czym się dało a wieńcząc go spotkaniem u Toma i Dżastiny, gdzie wraz z Opalonymi w podziale na grupy Mężów, Żon oraz Młodzieży gimnastykowaliśmy się, wzbogacaliśmy słownictwo oraz doskonaliliśmy technikę rysunku kalamburowego. Bo jakże narysować hasło "co do joty", "cud nad Wisłą",  albo pokazać "ocet" czy "kontakt"?

Żal było wychodzić, tym bardziej, że dzieci zmęczone po szaleństwach basenowych, znalazły sobie miejsce na środku salonu, gdzie zapadały w regenerującą drzemkę.

No ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy, a w naszym rozkładzie dnia, zaplanowanym co do joty, był przewidziany punkt: powrót do domu :)
Oczywiście został zrealizowany.

czwartek, 31 października 2013

pocieszenie

Mała dziewczynka wróciła do domu od sąsiadki, której ośmioletnia córeczka niedawno tragicznie zmarła.
- Po co tam chodziłaś? - spytał ojciec.
- Żeby pocieszyć tę biedna panią.
- Jesteś przecież taka malutka, w jaki sposób mogłaś ją pocieszyć?
- Usiadłam jej na kolanach i płakałam razem z nią.



Jeśli obok Ciebie jest ktoś cierpiący, płacz razem z nim.
Jeżeli jest ktoś szczęśliwy, śmiej się wraz z nim.
Miłość patrzy i widzi, nasłuchuje i słyszy.
Kochać to uczestniczyć - całkowicie
- całym swym jestestwem.

Kto kocha, ten odkrywa w sobie nieskończone
pokłady pocieszenia i chęci współuczestniczenia
w dobrych i złych przeżyciach.
Wszyscy jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem:
możemy latać tylko wtedy, gdy obejmiemy drugiego człowieka.
                                                                    Bruno Ferrero


Sporo tych Aniołów przy mnie :)
Bardzo mnie to cieszy i jestem bardzo wdzięczna.


P.S.
Nową scenerię zawdzięczam Okruszynie, mojej idolce, inspiratorce i dobrej osobie, która namawia mnie do pisania, więc jakby co, jakieś reklamacje, to do niej ;)
Okruszyno, dziękuję.

wtorek, 8 października 2013

pod prąd

Nie mogę powiedzieć, że nie wiem, kiedy mi czas minął, bo doskonale wiem. Nawet czuję dość mocno intensywność minionych dni. Co się działo, pisała o tym i Okruszyna, i Emka, i była nawet relacja na żywo na Przystani. Sama znowu mocno skorzystałam z Programu. Przez towarzyszenie małżeństwom podczas warsztatów stajemy z Moim DrOgim Mężem znowu w prawdzie o sobie i o nas. Bo przecież nam tak bardzo zależy.

Niewiele czasu od zakończenia programu potrzeba było, żeby zobaczyć, że o siebie i swoje małżeństwo trzeba bardzo dbać, bo niebezpieczeństwa czyhają za każdym rogiem. Ledwie wyjechaliśmy za rogatki Wrocławia, przejechawszy bramki na autostradzie, okazało się, że zostaliśmy przepuszczeni przez bramkę na drogę pod prąd. Zaczęliśmy jechać, za innym autem zresztą, a za nami jeszcze ze dwa pod prąd! Kierownik zmiany puścił auta bramką, przy której nikt nie zmienił barierek. (Tam są takie ruchome barierki, które się przestawia w zależności od natężenia ruchu w jedną albo w drugą stronę.)

czy można cofać na autostradzie?
Szkoda tylko, że wspomniany kierownik, robiąc nam prowizoryczny przejazd na drugą stronę i tak naprawdę w niezbyt bezpieczny sposób wpuszczając nas na dobry pas, zbagatelizował sprawę komentując: nic się przecież nie stało.

Na szczęście nic.
Takich podpowiedzi i komentarzy, że nic się przecież nie stało ciągle słyszymy pełno. Również wtedy, gdy ktoś/coś próbuje nam wydrzeć ten drogocenny czas dla nas.
Czas na wspólną herbatę.

czwartek, 3 października 2013

zwierzo-nie-lubna

Poddany kontroli lekarskiej we wtorek Najstarszy Niesforny Aniołek i uznany za całkowicie zdrowe dziecko, w nocy przeczy tej lekarskiej diagnozie, gdy z impetem nam przedstawia swoją wiedzę na temat "pawi" ;P.  Następnie udowadnia nam, że jest gotów zapaść w sen zimowy niczym niedźwiedź, śpiąc nieprzerwanie 16 godzin. A poza tym, to bardzo chce mieć zwierzątko w domu, bo prawie cała klasa ma. Mogę ewentualnie rozważyć, jeśli to będzie jedno zwierzątko, a nie gigantyczna hodowla. I pod warunkiem, że to nie ja będę mu poświęcała pół nocy i wczesne poranki ;P


Na koniec dnia postanowiłam zamarynować mięso w wytrawny winie, a że do tej marynaty potrzebowałam tylko 150 ml, to chyba nic dziwnego, że nie chciałam reszty marnować, albo źle przechować. Trzeba więc było zużyć, aby nie wywietrzało. Za dziesięć dni powtórka z rozrywki ;)

Ale póki co mam dosyć animalsów i bardzo mnie drażnią te dwie muchy, które biją się na moim monitorze ;PPP
Irytację mą próbuję powściągnąć, nadając im imiona, ale jednocześnie szukając łapki na muchy :P Zaraz po kątach porozstawiam!

Dzisiaj na pewno Anka Wrocławianka nie nazwała by mnie zwierzolubną.


środa, 2 października 2013

bardzo lubię


Tę historię już znacie, ale gdyby ktoś chciał ją sobie przypomnieć, to zapraszam. Bardzo lubię swojego Anioła Stróża. Czasami nawet myślę, że mam ich kilku:)

I piosenkę na pewno też znacie :)))







niedziela, 29 września 2013

surprise

Późną nocą w piątek, nie pamiętam już, jak duży stopień wyluzowania wówczas nastąpił, AJKplus opowiadają, jak to swojej najstarszej pociesze urządzali przyjęcie urodzinowe - niespodziankę, oczywiście. Trzeba przyznać, że nieźle wkręcili pociechę żeby później do domu wróciła i do tej pory z tego wkręcenia i zaskoczenia dzieciaka śmieją się na całego.

I w tym całym rozbawieniu Dear Jacetowa, zanaczy się AJKplus, nawet nie zauważyła, że galaretki (w ilości hurtowej), zupę ogórkową (gar jak dla wojska), sałatkę grecką (michę ogromniastą) i inne, nawet nie u siebie w domu, tylko u nas, robiła na swoje własne przyjęcie urodzinowe :PPP

Nie zorientowała się tylko dlatego, że przy okazji świętowania, grupą troszkę większą, musieliśmy chwilę przeznaczyć na zebranie myśli i doświadczeń przed kolejnym wyzwaniem, jakie czeka nas w następny weekend.
To ten program, na który co jakiś czas zapraszam. Ja+Ty=My. Program dla każdego małżeństwa.

Ale mina Jubilatki - bezcenna.
;P
Sama się z pociechy swojej śmiała i to samo miała ;P


I jeszcze jeden, i jeszcze raz
100 lat, 100 lat niech żyje nam

a kto?
Dear Jacetowa


środa, 25 września 2013

szacun nad szacunami

Kres małej stabilizacji można było już wczoraj zaobserwować małym nieporozumieniem relacyjnym, a dzisiaj definitywnie się skończyła wraz z dźwiękiem telefonu i informacją, że Najstarszy Niesforny Aniołek zaniemógł i chyba go ucho boli, i oczekiwaniem natychmiastowego zabrania go ze szkoły.

Posłusznie i szybko zabrawszy Niesforka ze szkoły w gratisie destabilizacyjnym otrzymałam OPR od lekarki, która wyrzut mi zrobiła, że nie jestem do niej zaoptowana i nie powinnam, i nie mam prawa korzystać z jej usług medycznych!
Z trudem wielkim, lecz cierpliwie i naprawdę łagodnie, przebiłam się w końcu z informacją, że  nie jestem zaoptowana do niej, ale do jej koleżanki z tej samej przychodni, i że pielęgniarki w rejestracji kazały do niej przyjść! I że niby co ja mam zrobić, gdy nasza lekarka jest właśnie na urlopie?

Na szczęście lekarka przyjęła moje wyjaśnienie, szczerze się dziwiąc, że koleżanka zza ściany przez trzy najbliższe dni wypoczywać będzie sobie gdzieś, korzystając z przysługującego jej urlopu. Nie omieszkała jednak poczynić dalszych wyrzutów, że przecież z tym katarkiem mogliśmy wcześniej przyjść do lekarza, wtedy pewnie by się uniknęło zapalenia ucha.

O jakże trudno jest przyjąć i zatrzymać, i nie przekazywać dalej irytacji, która jest udziałem wszystkich wokoło.

Kto umie, temu szacun nad szacunami.

wtorek, 24 września 2013

nareszcie

Po jednym maratonie wydarzeń, a przed kolejnym, z częściowo nadrobionymi zaległościami, nastała chwila, która mogłaby potrwać troszkę dłużej. Taka chwila z niespieszną kawką.

Nie potrwa zbyt długo, wszak Niesforki w placówkach czekają, aby opowiedzieć, co się dzisiaj już wydarzyło, co trzeba na jutro przygotować. Jak smakowała sałatka owocowa, której surowce do produkcji kupowaliśmy wczoraj w strugach deszczu. Czy zielony fartuszek zrobił furorę, czy Dawidek dzisiaj miał w sobie niegrzeczność i czy fajnie się dzisiaj rozmawiało przy zupie.

Nastąpiła chwila upragnionej, małej stabilizacji.


niedziela, 22 września 2013

wizyty

Martwię się, czy będę miała siły wstać rano, bo ze zmęczenia nie chce mi się spać ;)

Zaczęło się wczoraj, o czwartej nad ranem, gdy wytrąceni ze snu wsiedliśmy całą familą powiększoną o zaprzyjaźnione wolontariuszki do auta i pojechaliśmy do Domu Świętej Rodziny. Coraz bardziej rozumiem to miejsce, o ile miejsce można zrozumieć. Coraz bardziej jestem do niego przekonana, coraz bardziej za nim tęsknię.

Była to też okazja dla naszych Niesforków. Młodsze po raz pierwszy w życiu odwiedziły stolicę :) z obowiązkową jazdą metrem. Tym razem "schodziliśmy" starówkę. Jestem zaskoczona, jak bardzo zainteresowane były dzieci historią powstania warszawskiego. Myślałam, że to nie jest temat dla nich. Zaskakują mnie te nasze pociechy każdego dnia.

Państwo Bułeczkowie przyjęli nas znowu wspaniale. Jak dobrze, że są!


piątek, 20 września 2013

taki life

Biegam pomiędzy dniami tygodnia niczym zając w kapuście, gonię poniedziałek, środa mi ucieka, budzę się, a tu już piątek. Dobrze, że w przedpokoju wisi plan lekcji Najstarszego Niesfornego Aniołka, to odhaczając dni jeszcze jako-tako się orientuję, co się dzieje. Ale tylko prawie się orientuję. Bo środę zgubiłam już w środę i w czwartek również zapomniałam, że środa już była, a nie, że właśnie jest, a i tak jeszcze dzisiaj odczuwam środę. A przecież jutro już sobota i wyjechać mamy do tego Domu w Łomiankach, gdzie wszyscy na nas czekają. Żebym tylko jutro rano dni nie pomyliła.

I jeszcze końca zamieszania nie widać. I wcale nie narzekam, żeby nie było. Bardzo lubię, gdy się coś dzieje. Tyle że ja po prostu wszystkiego nie ogarniam, a już zwłaszcza tych działalności, w których uczestniczyć bym bardzo chciała, ale są za daleko. Wspieram zatem serdecznie całą ekipę, która Program kolejny szykuje na początek października. Tym razem Ja+Ty=My. Dla mnie zostanie sprzątanie po. Ale to w końcu najwięcej wysiłku wymaga ;P

Cóż, taki life. Ale lubię to!

A co do Programu, to doszły do mnie słuchy, że miejsca są już tylko na liście rezerwowej, ale i na taką warto się wpisać, może akurat się jakieś zwolni.





poniedziałek, 16 września 2013

bagaż

Całe szczęście, że nasze dzieci mają kawałek drogi do szkoły i że możemy je, a nawet musimy, do niej odwozić autem. Chociaż dzisiaj, gdy budzik zadzwonił, miałam ochotę zrobić dzieciom dzień dziecka przedłużając im weekend  i pozwolić zostać w domu, żeby tylko nie musieć wykonywać tak dużego wysiłku, jakim jest podnoszenie ołowianych powiek. Pomysł z dniem dziecka porzuciłam, gdy dotarło do mnie, że oprócz obowiązków szkolnych są również i służbowe. Oraz dlatego, że współtwórca Programu My+Rodzina smacznie (mam nadzieję) sobie spał  w naszym gabinecie :) i nie chciałam, żeby sam musiał sobie zrobić kawę rano ;)

No i gdy już uniosłam te nad wyraz ciężkie powieki z nadzieją, że to był największy wysiłek dnia dzisiejszego i wyprawiliśmy dzieci do placówek, to bardzo się ucieszyłam, że do szkoły jednak jest na tyle daleko, że trzeba dzieciaki odwozić autem, gdyż ciężar tornistra trzecioklasisty niemal mnie przewrócił.

Potem jednak sobie pomyślałam, że chciałabym, aby ciężar tornistra był jedynym bagażem trudnych doświadczeń, jakie będzie pamiętał z domu rodzinnego. Chciałabym, aby kolejne przepracowanie, tym razem w trochę innej roli - tych, co towarzyszyli, uczyniło nasze małżeństwo, a przez to rodzicielstwo, piękniejszym.

Było ciężko, nie powiem, ale warto było.



wtorek, 10 września 2013

nowy przedmiot

Zawsze mi ciarki przechodzą po plecach, gdy widzę śpiewający chór. Tak, właśnie, gdy widzę. Nie wzrusza mnie samo słuchanie, ale oglądanie wykonania.
Tak mają wzrokowcy :)
Muszą widzieć, żeby słyszeć.

A jeszcze inaczej jest, gdy uczestniczy się w występie od środka.
Doświadczeń ze śpiewaniem w chórze też nie mam zbyt wielu, bo to było dla mnie zbyt statyczne. Przecież jestem również kienestetykiem i muszę działać!

No to o czym ja tu dzisiaj?
Ano o tym, że w końcu poszłam. Poszłam na próbę grupy śpiewającej w parafii, której powstaniu mocno kibicowałam i nawet się odgrażałam, że jako pierwsza przyjdę. Tak się oczywiście nie stało, mniejsza z tym, dlaczego. Ale poszłam wraz z nowym sezonem ;)

No i wszystko się przypomniało.
Przecież przez kilka lat regularnie chodziłam na próby, na występy i występy ;P
Ćwiczyłam solidnie ma-me-mi-mo-mu. I ptkcz, ptkcz, ptkcz. Oraz sławetny Maryjonek, którego nawet i Górniakowa nie wyciągnęłaby, mimo starań i dużych możliwości.
Na próby, na których nauczyłam się śpiewać białym głosem. I na występy, gdzie po kilku oberkach, czy obyrtkach bez mocnego wsparcia przepony nie wydałby człowiek z siebie żadnego dźwięku.

No i to właśnie wszystko mi się przypomniało, podczas pierwszej próby zespołu śpiewaczego w tym sezonie, gdzie troszkę inny zestaw dźwięków do rozśpiewania i już bez białego głosu, ale za to na chwałę Bożą!

Układam więc nowy plan zajęć na ten rok. Doszedł mi nowy przedmiot.

niedziela, 8 września 2013

zaskoczenie

Już myślałam, że się lepiej czuję. Można powiedzieć, że nawet przez chwilę się lepiej czułam.
A wszystko dzięki Mojemu DrOgiemu Mężowi, który widząc mnie w stanie pożalsięBoże, i wiedząc, że stan naszego pokładu przyprawia mnie o dodatkowy ból głowy i gorączkę, pomógł mi doprowadzić pobojowisko powakacyjne (bo nie ukrywajmy, wakacje już odeszły, nie ma co się łudzić ;(), do stanu jako takiego.
Włączanie Niesforków do zadań, jak zwykle, było wielką lekcją o naszych dzieciach ;) i o nas samych. Cóż, cierpliwość - tak zacną cechę, posiada tylko jedna osoba w naszej rodzinie. Jest nią obdarzona Średnia Niesforka, która powolutku chowała i segregowała zabawki swoje i braci, którzy w tym czasie, udając, że sprzątają wymyślali coraz to nowsze zabawy. Nie tak, że zostawiali ją samą, ale przy okazji wrzucenia jednego żołnierzyka do pudełka, zrobili małą musztrę całej kompani, a przy wrzucaniu drugiego, rozegrali bitwę. Chowając samochodziki zrobili przy okazji wyścigi, a skoro już wyścigi, to przy okazji złożyli kilka samolotów z papieru i wykonali kilka ważnych lotów. A Niesforka układała, poprawiała, klocki rozkładała, żeby w pudełku lepiej się zmieściły i broniła zabawek braci, które miały być wyrzucone, jeśli nie znajdą swojego miejsca.
A chłopaki? Przejęci przez trzy sekundy. Zmobilizowani przez dwie następne. Chęci co prawda mają duże, ale realizacja zadań marna. Skąd ja to znam?
I cóż za cudowne dziecko z tej Średniej Niesforki!

No i lepiej się poczułam, bo ład zapanował, niedziela sielankowo mija. Nawiedzili nas Opaleni, i pochwalili się nowym wozem, który mi coś przypomina :) Jak zwykle szkoda mi się zrobiło, że tak daleko od Wroclove mieszkamy :(

Jednakże czar prysł!
Pakując tornister, Najstarszy Niesforny Aniołek zauważył, ze pani, która do tej pory na weekendy nigdy nic nie zadawała, tym razem zmieniła zdanie.
A kilka razy się dopytywałam, czy ma coś zadane. Przez dwa lata tak się przyzwyczaił, że aż mu  trudno było uwierzyć, że jednak coś jest.
Przecież nigdy nie zadawała!
Jak mogła?!


piątek, 6 września 2013

weekend?

Pierwszy tydzień małych bitew porannych mamy za sobą.
Przed nami podobno piękny, ciepły, słoneczny weekend.

Nasz stan na koniec tygodnia wygląda natomiast następująco:

Najstarszy Niesforny Aniołek kicha i prycha.
Średnia Niesforna Aniołka poszła spać z gorączką.
Najmłodszy Niesforny Aniołek migdały ma jeszcze powiększone, ale już nie zapalne.
Mamusia z temperaturą i bolącym gardłem.
Tatuś jedyny trzyma fason.

Tak.
I co tu począć z tak pięknie rozpoczętym weekendem?

środa, 4 września 2013

fikcja

Mam nadzieję, że nikt już nie pamięta tego, że pisałam iż nie mogę się doczekać, kiedy się skończą wakacje i dzieci pójdą do szkoły i przedszkola. Tak naprawdę, to uznajmy, że tamto zdanie było fikcją literacką, bujdą, kłamstewkiem, głupim gadaniem. Wymażcie je ze swojej pamięci. Mówię Wam, coś się Wam przyśniło.

Wystarczyły trzy poranki, żeby dzieci opuścił noworoczny (znaczy nowego roku szkolnego)  entuzjazm.

Mnie też już sił brakuje. Najpierw przecież muszę stoczyć bój ze sobą, aby w ogóle którąś powiekę podnieść, nie mówiąc o zrzuceniu z siebie ciepłej kołderki. Po dwóch latach szkolnego obowiązku, doświadczenie mówi mi: nie wygłupiaj się, wstawaj, otrząśnij, ogarnij, uśmiechnij i to jak najszybciej, bo bój to cię dopiero czeka. Z Niesforkami.

Doświadczenie rzeczywiście miało rację. Niedospane Niesforki, każde po kolei, budzą się w humorku OMG! Najgorsze jest to, że Młodsze szybko uczą się od Najstarszego. Szkoda tylko, że właśnie tego.
Zastanawiam się, czy kiedyś z tego wyrośnie. No i przede wszystkim, po kim on to ma ;P

Trudno jest opisać to, co dzieję na godzinę przed wyjściem do szkoły.
Najlepiej to określa jedno słowo: chaos! Nawet, gdy się wieczorem przygotujemy do poranka. Bo problem może się pojawić w... skarpetce, w której właśnie się zrobiła dziura!

Pamiętając, że w zeszłym roku nie pomagał ostry ton, przyspieszanie, podniesiony głos, w tym roku zmieniam taktykę. Nie wiem tylko, na jak długo mi wystarczy sił. Bo łagodny głos jest dla każdego przyjemniejszy, ale w środku cała buzuję, gdy efektu nie widzę.

To jest efekt mojego wychowania na efekt. Zakorzeniony od dawna, a wyplenić łatwo się nie da.

Więc kiedy już wychodzą z domu, jestem ledwo żywa.
Gdyby Niesforki widziały mnie w takiej chwili, to zwątpiły by, kim jest ta pani, która padła bez sił na kanapę ;)

Podsumowując: byle do wakacji!!!
I to już nie jest fikcja, bujda, kłamstwo, głupie gadanie.
To moje marzenie :)




poniedziałek, 2 września 2013

granice

Wróciliśmy już, ale powspominam sobie jeszcze troszeczkę.
Pobyt w Tatrach był bowiem bardzo, ale to bardzo mocnym punktem naszych wakacji.
Schodząc z Kasprowego śmiałam się z Doktorostwem, że kiedyś to modne były dowcipy o szczytach.Na przykład:

Jaki jest szczyt głupoty?
Kupić portfel za ostatnie pieniądze.


Jaki jest największy szczyt pijaństwa?
Upić ślimaka tak, żeby nie trafił do domu.

Jaki jest szczyt zmęczenia?
Przyjść do domu, połozyć się  i nie mieć siły zamknąć oczu.


Dużo tego było. Niektóre bardziej delikatne, inne bardziej sprośne.

No ale nam wyszło, że ten nasz wyjazd to jest pod hasłem: granic.
Byliśmy w Tatrach na granicy Polsko - Słowackiej, szliśmy drogą, która jest jakby granicą pomiędzy Tatarami Zachodnimi a Wschodnimi. Podjęliśmy decyzję na granicy rozsądku, czy podziębionego Najmłodszego Niesfornego Aniołka zabierać wysoko w góry i schodzić z nim. Teraz już wiem, że wszystko było w porządku i nie gdybam, co by było gdyby.

Ostatniego dnia wybraliśmy się w góry. Tym razem w Pieniny. Na spływ Przełomem Dunajca.
Dotarliśmy tam, jako jedni z ostatnich. Flisak, który prowadził naszą łódź uprzedził nas, że będziemy na mecie na granicy dnia i zmierzchu. No i miał rację.


Wypłynęliśmy tak późno, że słowaccy flisacy kończyli składać swoje łodzie. A spływ przełomem Dunajca, to właściwie spływ granicą państwa.
 

Zobaczyliśmy miejsce kultowe w Pieninach - Trzy Korony. Dumnie brzmi, ale górale swoje wiedzą i nazywają te szczyty po swojemu. Wysoka Kaśka, Gruba Baśka i Kudłata Maryśka.
;)


Czas nam zleciał bardzo szybko. Momentami rzeka była rwąca ;)



A momentami  bardzo spokojna.


I cały czas malownicza :)


I zaskakująca.


Skończyliśmy spływ na granicy dnia i późnego wieczoru. Stamtąd już tylko do domu trzeba było dojechać. Na szczęście wszyscy dojechali. Na granicy wytrzymałości, ale za to na granicy dwóch dni.
Na granicy końca wakacji i początku roku szkolnego. 

Oby tylko się nie znaleźć na granicy cierpliwości.


A wiecie, jaki jest szczyt lenistwa?
Nie wyciągnąć niezjedzonych kanapek z tornistra po zakończeniu roku szkolnego.

Chyba coś wiem o tym ;P

A teraz to już jestem na granicy wytrzymałości i idę spać, bo bój od rana przed nami. Zdaje się, że nie mogłam się doczekać końca wakacji, ale  już mam dość porannych pobudek.

piątek, 30 sierpnia 2013

widzieliśmy góry

Miało się dzisiaj przejaśnić, a po ostatnich dwóch dniach, zdążyliśmy mocno zatęsknić za słońcem i postanowiliśmy nie marnować okazji. Tym bardziej, że dobiega końca nasz pobyt w Zakopanem, a gór właściwie nie wdzieliśmy.
Pełni optymizmu wstaliśmy zatem skoro świt i wyruszyliśmy wraz z Doktorostwem do Kuźnic, aby stamtąd wybrać się na Kasprowy Wierch.
Po przedwczorajszych przygodach i niedoskonałej formie Najmłodszego Niesfornego Aniołka i średniej  Córci Doktorostwa wybraliśmy się, i owszem, ale kolejką.
Nie zapowiadało się to wcale ciekawie, ale mając bilety rodzinne, które są tańsze niż zwykłe i na dodatek mają opcję powrót, wjechaliśmy na szczyt.


Stacja meteorologiczna na Kasprowym Wierchu
 Kasprowy Wierch został zdobyty ;) w gęstej mgle przez "wygodnych" turystów.
Kasprowy Wierch (1987 m npm)  zdobyty ;) w gęstej mgle
 No ale zaczęło się przejaśniać :)

 Ukazał nam się śnieg leżący po słowackiej stronie.

 Zachwyciłam się kolejny raz Doliną Cichą (Wierchcichą)*.

Dolina Cicha
Odsłoniła nam się również Świnica.
I w tym momencie zadecydowaliśmy gremialnie, że nie zjeżdżamy, tylko schodzimy na dół.

 Świnica :)
Po długich naradach zdecydowaliśmy, że będziemy schodzić do Murowańca. Drogą, która jest tak naprawdę granicą pomiędzy Tatrami Zachodnimi i Tatrami Wysokimi.
Droga do Murowańca

Świnica ,  Kościelec, Granaty i Zielony Staw


Tym razem udało nam się dotrzeć do Murowańca na Hali Gąsienicowej. W delikatnym deszczyku. Przez moment przeżywaliśmy chwilę grozy. Te krople deszczu były niemal traumatyczne.


Ale wszystko przeszło. Murowaniec i Tatry Wysokie żegnaliśmy z uśmiechami na twarzy.


Dotarliśmy do miejsca, które przedwczoraj wyglądało tak:


A dzisiaj wyglądało tak:)


A właściwie to było tam tak:)


Widok na Giewont z Przełęczy między Kopami.


No i Dolina Jaworzynki w pięknym słońcu.


Mimo że dzisiaj właściwie tylko schodziliśmy w dół, jesteśmy bardzo zmęczeni, ale również zachwyceni i zadowoleni. Aż szkoda, że jutro już wyjeżdżamy.


* Moja chęć zobaczenia i schodzenia Tatr pojawiła się w liceum, gdy na lekcji języka polskiego analizowaliśmy wiersz Kazimierza Przerwy-Tetmajera "Widok ze Świnicy do Doliny Wierchcichej".
Świnica i Dolina Cicha, to moje miejsca kultowe w Tatrach! :)

środa, 28 sierpnia 2013

hardcore


Zachęceni piękną pogodą, widokiem Tatr za oknem, dobrymi prognozami i króciutkim sms-kiem od Doktorostwa, "czy widzimy TO za oknem", postanowiliśmy wyruszyć w góry. Podzieleni na dwie grupy, starszą i młodszą, ruszyliśmy do Murowańca, tyle tylko, że dwoma różnymi trasami. Grupa pierwsza, w skład której wchodził Mój DrOgi Mąż i Najstarszy Niesforny Aniołek, ruszyła przez Nosal, Nosalową Przełęcz, Skrupniów Upłaz od strony Boczania do Przełęczy między Kopami, gdzie spotkała się z drugą grupą taterniczą, której skład stanowiła Dosia, Średnia Niesforka i Najmłodszy Niesforny Aniołek, a która Przełęcz między Kopami zdobywała od Doliny Jaworzynki, Siodłową Drogą i Siodłową Percią.

Najstarszy Niesforny Aniołek był bardzo podekscytowany zdobycia Nosala, którym wzgardził pierwszego dnia, a Młodsze Niesforki z werwą ruszyły dolinką.

Dolina Jaworzynki - początek


Wędrujące Młodsze Niesforki

Skupniów Upłaz od Doliny Jaworzynka

Jakiś kawałek Zawratu Kasprowego


Widok z Siodłowej Perci na Dolinę Jaworzynka

No i tuż przed Przełęczą, wtedy, gdy najbardziej byliśmy zmęczeni zaciągnęły chmury i zaczął padać deszcz, a widać było tyle, co nic :(


widok na deszczowe chmury

Przełęcz między Kopami (1499 m npm)

Dotarłszy na Przełęcz między Kopami (1499 m npm) dwie grupy połączyły siły, a spotkawszy wcześniej Aniołów Stróżów w postaci dwóch Sióstr Jadwiżanek, które uprzedziły, że w naszym tempie żółwia do Murowańca jest jeszcze godzina drogi, a ludzi w schronisku jest tyle, że nie wiadomo, czy znajdziemy tam choć trochę miejsca, poradziły nam wracać, co przyjęliśmy z pokorą. Okazało się w międzyczasie, że nasze kurtki przeciwdeszczowe są przemakalne. A my zmarznięci i zmoknięci, z kryzysem kondycyjnym Najmłodszego Niesfornego Aniołka wróciliśmy przez Boczań do Kuźnic. Najmłodszy Niesforny Aniołek nie mając możliwości odpoczęcia, w połowie drogi zaniemógł. Jakież to szczęście, że moja trasa połączyła się z trasą Mojego DrOgiego Męża, który od pewnego momentu niósł Niesforka na rękach. Ponieważ byliśmy nausznymi świadkami, gdy śmigłowiec w naszym pobliżu zabierał jakiegoś turystę, wyobraziłam sobie, że pewnie to samo by mnie czekało, gdyby nie to, że wtulony w Męża Niesforek został przez niego zniesiony.

Mój DrOgi Mąż w ulewie, pod drzewem, odpoczywa, trzymając śpiącego Najmłodszego Niesfornego Aniołka.

Mój DrOgi Mężu, jestem Ci niezmiernie wdzięczna za uratowanie Niesfornego Aniołka. Niewyobrażalny to był wysiłek znieść z góry dzieciaka, ogrzać go i zadbać o nas wszystkich. Jestem dumna z tego, że jestem Twoją żoną!

W Kuźnicach poratowała nas Pani Ania i Wyborowa ;) Pani Ania znalazła trzy koce polarowe, dzięki którym rozgrzały się Niesforki i poczęstowała gorącą herbatką.


Wieczorem radość powrotu do domu podzieliło z nami Doktorostwo. W pewnym momencie, prawie jednocześnie,  nasz Najmłodszy Niesforny Aniołek i Średnia Córcia Doktorostwa podeszli do nas i ... musieliśmy zrobić konsultacje u lekarza i farmaceuty. W ruch poszły ibuprofeny, niestety. Mam nadzieję, że to tylko osłabienie bardzo dzielnych turystów.


wtorek, 27 sierpnia 2013

dzień dziury

Po wyprawie nie dla prawdziwych turystów wróciliśmy dzisiaj do punktu wczorajszego wyjścia, aby zrealizować rodzicielskie obietnice złożone dzieciom, że w nagrodę za dzielne wędrowanie będą mogły sobie poskakać na dmuchanej dużej zjeżdżalni. Trzeba przecież danego słowa dotrzymać.
Ponieważ byliśmy niedaleko ;) postanowiliśmy sprawdzić, jak z bliska wygląda Wielka Krokiew.


Wielka Krokiew od dołu :)

Wielka Krokiew od góry

W kawiarni na Wielkiej Krokwi - zdjęcia z zawodów z lat 20. Troszkę inaczej skakali, nieprawdaż?

Nie chcąc zniechęcić Niesforków do dalszych wypraw, dzisiejszy dzień był tylko spacerkowy i oczywiście w tempie żółwia.

Poszliśmy do Doliny ku Dziurze.
I zatrzymywaliśmy się nad każdym kamyczkiem, gałązką i hubami na pniu.


 Najciekawiej się szło oczywiście nie dróżką, lecz po kamieniach i korzeniach obok.


Myjąc ręce w każdym możliwym miejscu.


Aż w końcu dotarliśmy do Dziury. Weszliśmy do niej i zobaczyliśmy to.

Wnętrze Dziury
 
Do wyjścia z Dziury już niedaleko :)
 
Najmłodszy Niesforek w Dziurze :)


Po spędzonych kilku godzinach na świeżym powietrzy, dotarliśmy do domu, gdzie Mój DrOgi Mąż doszedł już do perfekcji w rozpalaniu kominka, bez konieczności zjedzenia całego opakowania galaretek (ku uciesze Niesforków) w celu uzyskania dobrej rozpałki ;).
Śmieje się, że przez te kilka dni zaspokoi "samczą" potrzebę walki o ogień.



A ciepło z kominka nadaje klimatu w góralskiej chacie, w której dzisiaj zjedliśmy obiado - kolację wspólnie z Doktorostwem.  I taka się zrobiła gorąca i miła atmosfera, że Doktorowa w pewnym momencie zdecydowała się ściągnąć kilka warstw ubrania z siebie i z najmłodszego Paluszka. Powstała nawet konieczność otwarcia okien! No ale jak to bywa, gdy okno, a właściwie drzwi na taras zostały otwarte, trzeba było je w końcu zamknąć. I chociaż wcale nic nie piliśmy i byliśmy jak najbardziej trzeźwi, poleciało szkło ;PPP
Tak oto powstała dziura. Dziura w przeszklonych drzwiach.

O wiele rzeczy trzeba pytać lekarza lub farmaceutę, ale o usuwanie resztek stłuczonej szyby, przyklejonej nad wyraz mocno, trzeba pytać inżyniera :), który z łokcia przez ściereczkę resztę wybije.

Jutro będziemy robić wycieczki po szklarzach, aby dziurę załatać.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

tempo żółwia

Zapowiadane załamanie pogody sprawdziło się.
Jednakże podjęliśmy kolejną próbę zdobywania podnóża Tatr. I już od samego momentu wejścia w Dolinę Białego zaskoczyły mnie Niesforki, które zachwycały się potokiem, mini wodospadzikami, gałęziami, gałązkami, skałami, kamieniami. Najstarszy Niesforek zdradził mi tajemnicę wczorajszych fochów. Ponieważ pod Kasprowy można się dostać jadąc wozem ciągniętym przez konie, albo przejść na nogach dość długi kawałek ale zwykłą drogą, a właściwie chodnikiem, a my szliśmy z buta oczywiście, co w ogóle nie stwarzało klimatu wędrówki górskiej, zniechęcił się (zresztą nie tylko on) taką formą taternictwa i zastrajkował. Dzisiaj natomiast wszyscy z dużym entuzjazmem zachwycali się przyrodą. "Mamo, ja lubię takie wędrówki, blisko przyrody!" oznajmił Najstarszy Niesforny Aniołek. I nawet wcale mu i pozostałym nie przeszkadzało, że cały dzień chodzą w chmurach bez żadnej dalszej widoczności.

Nie wiem dokładnie, jak długa to była trasa. Spod Wielkiej Krokwi poszliśmy Doliną Białego na Ścieżkę nad Reglami. Ponieważ zewsząd otaczało nas chmurowe mleko, więc na Czerwonej Przełęczy postanowiliśmy schodzić, rezygnując ze zdobywania Sarniej Skały, z której widać Giewont jak na dłoni (ale pod warunkiem, że w ogóle coś widać:)
Zeszliśmy więc do  Doliny Strążyskiej, z małym popasem w Herbaciarni i wróciliśmy Drogą pod Reglami.
Ku naszemu zaskoczeniu, na naszej trasie spotkaliśmy Doktorową z Doktorem i przychówkiem (najmłodszym w plecaku na plecach) i od razu raźniej się zrobiło. Szkoda tylko, że tę samą trasę pokonywali od drugiej strony.

Ponieważ nie mieściliśmy się w żadnych ramach czasowych podawanych na mapach i w przewodnikach, nie wiem dokładnie, jak długa była to trasa. Wydaje mi się, że miała ok. 14 km. A jak teraz czytam w internecie opisy tras i gdy pojawiają się tam komentarze w stylu "trasa omijana przez prawdziwych turystów" to zastanawiam się mocno, czy nie nadużyłam słów pochwały dla naszych Nieforków, że są Taternikami.
Byli w końcu bardzo dzielni. I co z tego, że trasę pokonaliśmy w tempie żółwia. Ważne, że momentami w podskokach, a momentami ze śpiewem na ustach (Najmłodszemu naprawdę raźniej się tak szło ;).

A teraz już prawie się nie ruszam. Nic więc szczególnego nie planujemy na jutro. Zobaczymy sami, co nam nowy dzień przyniesie.



Dolina Białego




Dolina Strążyska
Wyżej musiałam Niesforki mocno trzymać, bo ślisko było niemiłosiernie. Średnia Niesforka nawet mi powiedziała, że mam szczęście, że z nią idę, bo mnie asekuruje. Ło ludzie!