Dawno już nie byliśmy na wyjeździe tylko we dwoje, więc kiedy nadarzyła się okazja, znalazł się mocny pretekst, to zebraliśmy siły, nie tylko swoje, ale też rodziców, którzy obiecali pomoc przy opiece nad Niesforkami i wyjechaliśmy. Pretekstem był ślub znajomych. Śmialiśmy się, że jeszcze nigdy nie jechaliśmy tak długo i daleko na Mszę Świętą :) Do przejechania mieliśmy około 500 km w jedną stronę, a że nie zamierzaliśmy zostawać na weselu (w żałobie wszak jesteśmy), to dodaliśmy sobie kolejne 200 km (a przez to kolejnego dnia mieliśmy drogę o 200 km krótszą :). Bo jak się okazało, Mojemu DrOgiemu Mężowi udało się zarezerwować stolik w pewnej klimatycznej knajpce w Stolycy (wcale nie trzeba tam rezerwować, ale lepiej brzmi, nie? ;)).
Kiedyś wystarczyło mi 20 km, aby ubujać się w aucie. Tym razem okazało się, że ładunek jaki wiozę w sobie wymaga zdecydowanie większej ilości kilometrów, aby go rozbroić. Pewnie to wynika z kryzysu, jaki właśnie przechodzę, ale patrząc na siebie z boku, nadziwić się nie mogę. Albo te ładunki coraz bardziej skomplikowane i w nowej technologii, za którą ja już nie nadążam.
I widzę, jak bardzo potrzebna mi była ta wycieczka z MDMem. Jak bardzo oboje jej potrzebowaliśmy. I jak fanie może być, gdy nawigacja wyprowadza w pole, bo na tym polu, gdy się dobrze rozejrzysz, możesz znaleźć maleńkie perełki. Chociażby takie, jak ta:
Dom Władysława Reymonta w Lipcach Reymontowskich :) |
Ładunki rozbrojone.
Prawdopodobnie dlatego też jestem w stanie od rana przyjąć kolejne. I nie eksplodować od razu.