czwartek, 30 października 2014

przerywnik w cdn

Wczorajszy dzień zaplanowany miałam dość mocno. Oprócz codziennych czynności służbowych, które mogę również wykonać z naszego domu (ma to swoje zalety, ale również wiele wad :( ) chciałam zaopatrzyć nas w kwiaty na groby. Ponieważ  w tym roku mój gust sprzeciwia się tym propozycjom kwiatowym podawanym w najbliższej okolicy, postanowiłam, że wybiorę się na poszukiwania nieco dalej, załatwiając przy okazji kilka innych spraw.

Ledwo wyszłam z domu a już napotkała mnie niespodzianka. Zamek centralny nie chciał się odblokować, przestał reagować na próby otwarcia z pilota. Postanowiłam więc otworzyć auto z klucza, ale w ten sposób uruchomiłam tylko alarm. I za nic w świecie nie chciał się wyłączyć. Zgrzałam się trochę. Na szczęście nikt policji nie zawołał, bo przecież pod własnym domem stałam i z własnym autem walczyłam. Już chciałam wykonać rozpaczliwy telefon do Mojego DrOgiego Męża, który zawsze chętnie służy mi pomocą, a na pewno zaradzi większości problemom, z którymi wydzwaniam do niego, z powodu braków w wiedzy dotyczącej motoryzacji, gdy nagle auto się uspokoiło i nie wykazywało już żadnych oznak buntu przeciwko kierowcy. Wierzcie mi, za Chiny nie pamiętam, co takiego zrobiłam, że przestało wyć i zaczęło reagować :)

Postanowiłam dłużej nie zwlekać, wsiadłam do auta zadowolona, że nie zrobiło mi takiego psikusa na środku jakiegoś publicznego parkingu w centrum miasta :) i pojechałam. Dotarłszy na miejsce, wjechałam na płatny parking, żeby bliżej było, gdy będę wracać obkupiona pięknymi kwiatami.
Nie wiem, dlaczego akurat w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam ze sobą portfela, żadnych pieniędzy w kieszeni, ani żadnych dokumentów.
Tym razem natychmiast wykonałam telefon do MDM, który akurat (miałam szczęście) przejeżdżał nieopodal z jednego spotkania na drugie i złapawszy go na ulicy podzielił się ze mną całą gotówką, jaką miał w portfelu.

Dokonawszy więc zakupów kwiatów (niekoniecznie takich, jakie sobie wymarzyłam), o wiele ciekawszych niż te nieopodal domu, ruszyłam dalej, z małą ilością gotówki i ciągle bez dokumentów.
Mało się znam na motoryzacji, ale dźwięk jaki dochodził do mnie z zewnątrz i nie opuszczał mnie, zaczął mnie niepokoić. Rozpacz pojawiła się na mojej twarzy, gdy wyjrzałam na skrzyżowaniu przez drzwi a oczom moim ukazał się tzw. flak. Tym razem znowu nie wytrzymałam i zadzwoniłam do MDM  z radosną informacją i zostałam pouczona, że nie powinnam dalej jechać. Nie do końca posłuchałam rady Męża i kawałek jeszcze pojechałam. Na najbliższy parking, bo stać z flakiem na środku skrzyżowania nie zamierzałam. Z odsieczą w tej trudnej sytuacji przybył mi nikt inny jak Mój DrOgi Mąż pomiędzy kolejnymi spotkaniami. A ja ze zdumieniem stwierdziłam, że pod podłogą tego niewielkiego bagażnika mieści się całe koło zapasowe, a nie dojazdowe. Nigdy jeszcze nie używane :) W zdumienie jeszcze większe wpadłam, gdy zobaczyłam, z jaką wprawą i jak szybko koło zostało wymienione, jakby codziennie wymieniał setki kół.  I naprawdę zastanawiam się, czy nie powinniśmy z Mężem poważnie rozważyć otwarcia jakiegoś zakładu, który szybko i sprawnie koła będzie zmieniał ;) Tzn. Mąż będzie zmieniał, a ja będę kasować:) Ewentualnie mógłby rozważyć podjęcie pracy w teamie Kubicy, czy jakiegoś innego wyścigowego kierowcy i na czas wymieniać opony :)

Zaopatrzona w nowe koło czułam się niemalże tak, jakbym nowym autem jechała i w takim rozmarzeniu dojechałam w kolejne miejsce z listy. Po załatwieniu sprawnie wszystkiego, chciałam odjechać do domu, nie rzucając się nikomu w oczy, gdy centralny zamek znowu nie chciał zadziałać. Spięłam się już w sobie, bo zaraz zacznie wyć, mrugać, a ja żadnych dokumentów przy sobie nie mam. Co robić?  Dzwonić po MDM? niech przyjeżdża i niech przy nim wyje, on jakieś dokumenty ma. Otworzyć drzwi z klucza, jak pod domem, niech zacznie wyć, a ja ucieknę w tym czasie? Noż...

Pamiętając, że rano nerwowe ruchy nie pomogły, uspokoiwszy oddech, postanowiłam zadziałać, jak blondynka z dowcipu o blondynce i szamponie. Postanowiłam czynność powtórzyć. Przed fizycznym otwarciem samochodu i wzbudzeniu alarmu najpierw auto fizycznie zamknęłam z klucza (choć cały czas zamknięte było) i jeszcze raz otworzyłam. ZADZIAŁAŁO!

Spokojnie odjechałam więc do domu, całą drogę jadąc przepisowo, jak nigdy dotąd. Myślę jednak, że miałam szczęście, że nie napatoczyłam się na jakiś patrol policyjny, bo znając ich metody działania, od razu pomyśleli by sobie, że skoro tak przepisowo jeżdżę, to muszę mieć coś na sumieniu i od razu lepiej sprawdzić, co to jest :)

Przed odebraniem dzieci z placówek (a jednego z drzewa pod placówką), najpierw zajechałam do domu po portfel i dokumenty. Niech sobie wtedy wyje, pomyślałam, ale już się nie buntowało ;)

A dzień skończyłam w nietypowym miejscu.
Wyciszyłam się tam niesamowicie :)




środa, 29 października 2014

pianino w szkole muzycznej

Przeprowadziliśmy się do Wielkiego Miasta, gdy skończyłam dwunastą wiosnę i lato :)
Od tej pory nasze życie nie miało nic wspólnego z dotychczasowym. Wszystko było nowe. Tzn. nie dla wszystkich, bo Tato wrócił do swojego domu rodzinnego, Mama do miasta, w którym studiowała, ale dla nas, dzieci, rozpoczęło się totalnie nowe życie.

Oczywiście uważam, że ja miałam najgorzej, bo przeprowadziłam się idąc do szóstej klasy, więc w środku szkoły podstawowej i musiałam się odnaleźć w całkiem innym towarzystwie, w innej mentalności, w innym środowisku. Mój starszy brat akurat szedł do pierwszej klasy liceum, więc uważałam, że i tak znalazłby się w nowej szkole i musiałby się odnaleźć, a moja młodsza siostra szła do pierwszej klasy szkoły podstawowej, więc, tak samo, jak w przypadku brata, nowa rzeczywistość czekała na nią z konieczności. Ale to temat na inny wpis ;)

Wiedząc, że dla nas wszystkich będzie to nowe i raczej trudne doświadczenie, rodzice zdecydowali, że pianino z nami nie pojedzie, bo z wyżej wymienionych nikt nie był zainteresowany nauką gry. Pani furiatka tak nas zniechęciła do gry, że nawet nie pomyśleliśmy o tym, że młodsza siostra może zapała miłością do pianina. Chociaż wiadomo było, że jest najbardziej z nas utalentowana muzycznie. I żeby nie było, że zmarnowany został młody talent :) - gdy tylko ogarnęliśmy się w nowym miejscu, Sisterka zdała egzaminy do szkoły muzycznej i rozpoczęła w niej naukę. Naukę gry na.... gitarze :) Jak się okazało, wcale nie było łatwo w tamtych czasach kupić dobrą gitarę klasyczną. Ale gdy już została zdobyta, to skorzystałam z okazji  i nauczyłam się, na potrzeby własne, grać na gitarze. Nie z nut, ale akordami. I w ten sposób zostałam jednak grającą Dosią, choć zupełnie nie orientującą się, o co chodzi z tymi kropkami na pięcioliniach :)

Pomyślałam sobie wówczas, że może warto byłoby pójść jednak do szkoły muzycznej. I tak kończąc podstawówkę zdałam egzaminy do szkoły muzycznej, do klasy młodzieżowej - do klasy spóźnionych talentów ;) Zostałam przyjęta i.... wyobraźcie sobie, że  nie rozpoczęłam nawet nauki. Uległam wpływowi mojej, wówczas bardzo dobrej, koleżanki, która przekonała mnie, że sobie nie poradzę. Że w liceum jest dużo nauki, a szkoła muzyczna na drugim końcu miasta, że tyle czasu zmarnuję w tramwajach itp, itd. To była jedna z głupszych decyzji, jakie podjęłam w życiu, ale rzeczywiście, przeprowadzka do dużego miasta i doświadczenie tego, jak nauczyciele traktują dzieci, które ni stąd nie zowąd zmieniają szkołę w środku edukacji, dość mocno podcięło mi skrzydła i ... zwątpiłam w swoje siły i możliwości. Uznałam, że jestem za mało zdolna i bystra, by podołać nauce w liceum i w szkole muzycznej. Nawet nie spróbowałam.

Tęsknota do muzyki jednak pozostała. Wyrażała się różnie. W podstawówce tańczyłam w szkolnym zespole. W liceum z gitarą chodziłam do szkoły i razem z koleżanką śpiewałyśmy piosenki Starego Dobrego Małżeństwa i Kaczmarskiego. Wygrałyśmy nawet jakieś konkursy na Młodzieżowych Festiwalach Piosenki we wrocławskich Domach Kultury. Na studiach tańczyłam i śpiewałam w Zespole Pieśni i Tańca (to było jedno z ciekawszych doświadczeń na studiach :) Od niedawna śpiewam w chórze :) A nuty rozróżniam w ten sposób, że jak narysowane wysoko na pięciolinii, albo nad pięciolinią, to muszę się skupić, żeby pięknie zaśpiewać ;P

A lubię śpiewać, choć kariery solowej nigdy bym nie zrobiła, za to do chóru się nadaję :) Z radością stwierdzam, że i nasze Niesforki również lubią śpiewać i wychodzi im to całkiem fajnie. Średnia Niesforka już od dwóch lat męczy mnie, że bardzo by chciała grać na skrzypcach.

Postanowiliśmy z Moim Drogim Mężem, że nie zmarnujemy talentów Niesforków i umożliwimy im ich rozwój, biorąc pod uwagę ich predyspozycje, możliwości, chęci, zapał, charaktery.
Wszyscy zgodziliśmy się z tym, że każde z nich rozpocznie naukę gry na ....  pianinie :)
Przez pół roku wspólnie odkładaliśmy pieniądze na instrument. Do specjalnej skarbonki odkładaliśmy pieniądze, a dziadków, wujków, ciocie, gdy pytali, co tam dzieciom w prezencie kupić z okazji urodzin, prosiliśmy, aby choć trochę nakarmili naszą świnkę - skarbonkę. Średnia Niesforka tak była zaangażowana w zbieranie pieniędzy na pianino, że potrafiła zrezygnować niemal ze wszystkiego, odmówić sobie jakiś słodyczy, lodów, po to, aby wrzucić swoją część do skarbonki. Założenie było takie, że do września zbieramy, a i tak później dołożymy i kupimy.

I tak w połowie września w naszym gabinecie stanęło pianino. Nie waży jednak 300 kg  a jedyne 19 kg. I nie jest zwykłym pianinem akustycznym a cyfrowym.

W naszym domu powstała prawdziwa szkoła muzyczna.

cdn

czwartek, 23 października 2014

zonk

Naukę gry na fortepianie w dzieciństwie podjęłam z wielką ochotą i pasją. Niebagatelny wpływ na to miał fakt, że pewnego dnia do naszego domu zjechało prawdziwe pianino z rodzinnego domu mojej mamy, co było atrakcją nie tylko dla nas, ale też dla całego bloku. Przede wszystkim dlatego, że jakoś trzeba było je wnieść do naszego mieszkania i to na szczęście tylko na pierwsze piętro. Pamiętam ten tabun sąsiadów, którzy sapiąc, dysząc, (delikatnie to ujmując) coś tam pod nosem mówiąc w języku dla mnie zupełnie obcym ;) przez pół wieczoru głowiło się, jak to uczynić, aby instrumentu nie uszkodzić, a donieść. Instrument nie należał do typu tzw. ekonomicznego, gabaryty jego były znacznie większe, co przekładało się proporcjonalnie na masę. Było duże, solidne, rzeźbione gdzieniegdzie, z uchwytami mosiężnymi na świeczki, bo i wiekowe, ważyło może ze 300 kg. Nie pamiętam dokładnie, jak to było po wniesieniu pianina na miejsce, bo byłam zajęta graniem, ale myślę, pamiętając tamtejsze realia i relacje sąsiedzkie, musiało się wnoszenie pianina zapewne zakończyć jakąś imprezką :) (przynajmniej ja bym tak zrobiła ;).
Pamiętam, że z wielką pasją grałam na pianinie od pierwszego dnia, w którym stanęło w "małym" pokoju. I nie mogłam się doczekać momentu, gdy znajdzie się "stroiciel", bo to wiązało się z tym, że w końcu rozpocznę naukę z prawdziwym nauczycielem....

I tak się też stało.
Z racji tego, że mieszkaliśmy w małej miejscowości i nawet nikomu się nie śniło, że gdzieś mogą istnieć jakieś szkoły muzyczne, zaczęłam uczęszczać do ogniska muzycznego. Lekcji gry na pianinie udzielał mi siwy Pan Od Muzyki, bardzo sympatyczny, cierpliwy, ciepły. Szłam jak burza! Ćwiczenie za ćwiczeniem, melodie wypływały spod moich palców, byłam chwalona i doceniana. Biłam się z bratem o dostęp do pianina. Rodzice ustalili dyżury na godziny parzyste i nieparzyste, żeby jakoś rodzeństwo pogodzić.
(Nietrudno się chyba domyślić, że zaraz napiszę: aż do czasu ;)

Sielanka trwała aż do czasu.
Pan Od Muzyki się rozchorował. Nauki gry zaczęła nas uczyć pani od umuzykalnienia, której od samego początku nie trawiłam, bo zupełnie nie umiała mnie zachęcić do tego, czego uczyła, tym bardziej, że dołączyłam do grupy starszych dzieci, które już trochę więcej kumały niż ja.

No i skończyła się pasja, a zaczął ... koszmar. Pani na mnie krzyczała, wrzeszczała, wyzywała od nieuków i takie tam. (Wyparłam z pamięci szczegóły). Oprócz jednej historii.

Pani ciągle mi bazgrała po nutach. Że źle, że nierytmicznie, że nie ta nuta, że krzyżyk był na początku, że bemol, że coś tam. Ciągle te nuty zasmarowane jej długopisem, aż patrzeć na to mi się nie chciało. Zrozpaczona postanowiłam przechytrzyć panią. Nie trudno się domyślić, że zniechęcona już byłam do lekcji muzyki, coraz mniej ćwiczyłam, bo było to naprawdę koszmarne doświadczenie. Mając świadomość swojej niedoskonałości, wiedząc, że pani znowu w nerwach będzie mi bazgrać po nutach, całą stronę, a nawet dwie wysmarowałam świecą woskową. Na pierwszy rzut oka nic nie było widać, ale pisać po takiej kartce się nie dało ;P
Na lekcji pani wpadała w coraz większą furię z powodu mojej, jakże niestosownej, gry. Dorwała się do nut, już chciała mi znowu na nich pobazgrać (nota bene jak kura pazurem) a tu - zonk! Długopis zmieniła - zonk! We wnętrzu swoim, z miną oczywiście stosowną do swojej winy, że nie umiem, cieszyłam się i śpiewałam: YES, YES, YES! Po sprawdzeniu, czy inne strony są równie trefne, doszła pani do tego, że kartki są czymś wysmarowane. A ja jej na to, że "No nie wiem, co to jest. Musiała mi moja młodsza siostra jakiegoś psikusa zrobić :)"*

Koszmar trwał jeszcze jakiś czas. Był płacz, stres, okropność! Trwało to do momentu, aż przyszła wiadomość, że Pan Od Muzyki zmarł. (Przypuszczam, że rak go wykończył). Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek nauczę się grać na pianinie. Wtedy też moja mama postanowiła, że więcej już nie muszę chodzić na lekcje gry na pianinie. Nawet nie wiem, kiedy to się stało, że zapomniałam, jak się gra, jak się nuty nazywają. Nic. Kompletnie nic. Jakieś dwa lata później wyprowadziliśmy się z tej miejscowości, ale pianino z nami nie pojechało.

cdn....

*(Sisterko, bardzo Cię przepraszam, że Cię tak wrobiłam, jakoś musiałam sobie poradzić. I nie wiem, czy świadoma jesteś tego, ale to nie był jedyny Twój "wybryk" w historii mojej edukacji - czasami mi kartki z zeszytów wyrywałaś, albo bazgrałaś, albo tak dokładnie flamastrem podkreślałaś, że nic nie można było przeczytać i to z reguły w zadaniach domowych ;)

poniedziałek, 20 października 2014

taki dzień - jeden z wielu

Schodzimy się wszyscy do domu. Każdy po swoich zajęciach - pracy, szkole, pracowni malarskiej, różańcu. Widać, że zmęczenie wszystkich dopadło. Wysiłek każdego dnia duży. Każdy z bagażem swoich doświadczeń. Niektóre ciężary tak ciężkie, że chciałoby się je od razu zrzucić, pozbyć. Niektóre wręcz przeciwnie - schować, po co pokazywać innym, co dzisiaj uwierało. Może trochę w tym własnej było winy, że już z takim bagażem wyszło się z domu.

Całodniowe emocje dopominają się o ukojenie.

Łagodzimy więc. Najpierw przy stole. Gar z gorącym rosołem jakby przyniósł spokój niedzieli. Tulaski (w rodzinie kinestetyków to podstawowa forma komunikacji :) dają poczucie bezpieczeństwa. Pomimo tego, że "list do kolegi" pokreślony na czerwono, bo jednak są błędy i nieprawidłowe sformułowania, chwalę Niesforka za zaangażowanie i ilość pracy jaka, pomimo niechęci do pisania, włożył w tę pracę. Nic go tak przecież nie mobilizuje jak docenienie. Z jeszcze większym zaangażowaniem chwyta więc za Słownik Języka Polskiego (tomisko dość duże ;) i robi zadanie na "6". I radość mu sprawia coraz sprawniejsze posługiwanie się tego rodzaju książką. Specjalnie nie proponuję łatwiejszego dostępu do wiedzy, by odpowiedzieć na pytania o znaczenie słów zawartych w zadaniach: W kim durzy się duży? Masz w domu mór czy mur? Byłeś w Chełmie czy hełmie? Z zaciekawieniem szuka i poznaje inne wyrazy, w których rz i ż, ó i u, ch i h zmienia znaczenie słów. Widząc efekt końcowy na piśmie chwalę go również za to, że dużo pracy w to włożył, choć wiem, że niedługo dostanie ocenę tej pracy i na pewno będzie tam komentarz, że pismo pozostawia wiele do życzenia....

Myślę sobie jednak, że nie od razu Kraków zbudowali. A i remonty tam ciągle potrzebne. Nie wiem, w czym tkwi problem z pisaniem. Mogłoby nie istnieć. Czy kiedyś się to zmieni?

Najmłodszy wyraża się malując, a maluje zawzięcie. Niedługo galerię chyba otworzę. Muszą przecież obrazy ujrzeć światło dzienne. Średnia Niesforka również pracuje. Maluje nie tylko obrazy, ale i siebie przy okazji też. Wyrażają się na płótnie.

Ilość spraw niesionych przez Mojego DrOgiego Męża już dawno mnie przerosła. Podziwiam go za wytrwałość, zaangażowanie i spokój, z którym stara się to wszystko ogarnąć. Na szczęście znajduje też czas, aby po prostu pobyć. Rozumie mnie i wspiera. Razem ogarniamy i siebie, i rodzinę, choć burze i grady próbują rozwalić nasz dom.

Mój DrOgi Mąż ogarnia Niesforki wieczorem, podczas gdy i ja emocje swoje wyrażam. Tak bardzo pomaga mi w tym śpiewanie. Wraz z nową Chórmistrzynią pojawią się chyba bardziej gospelowe piosenki. Będzie też można potańczyć :) Gdzieś jednak jest żal, że założyciela chóru już nie ma z nami. Nowy chór gdzieś powstaje. I dobrze.

Szkoda, że wieczór już późny. Wiele się dzisiaj działo. Chciałoby się troszkę spowolnić ten czas.
Lubię tę porę dnia. Chciałabym, żeby trwała dłużej.

Jest już spokój, cisza i wizja nocnego odpoczynku.
Zbieramy siły, aby od rana zmagać się. Każdy ze swoimi rzeczami do pokonania.



środa, 15 października 2014

ZPT

Sądzę, że nie jest Wam obcy skrót ZPT. Tym, którym się jednak nie kojarzy, podpowiem, że tak nazywał się przedmiot w szkole za moich czasów. A że to już prawie prehistoria, to nie dziwię się, że niektórym nic nie mówi. ZPT to skrót od zajęć praktyczno - technicznych.

Za moich czasów zajęcia te odbywały się raz w tygodniu w wymiarze dwóch godzin. Zajęcia dla dziewcząt były osobno i dla chłopców osobno. Był to przecudowny czas. Dwie godziny lekcyjne gadania, darcia pierza, śmiechu, ploteczek - cudowne!
Czasami lekcje te przypominały zajęcia dla grzecznych panien - wtedy haftowałyśmy prawdziwym haftem, robiłyśmy na drutach, szydełkowałyśmy. Było też gotowanie, robienie kanapek, sałatek, placków ziemniaczanych. Zdarzyło nam się uczyć też pisma technicznego, ale najbardziej hardcorowe było robienie doniczek i podstawek do książek.
I tu muszę przyznać, że to nie były zajęcia dla dzieci ;P. Oczywiście, do oceny wszystkie dzieci przynosiły wykonane przedmioty, niezwykle starannie, co zupełnie się nie zapowiadało na początku zajęć, ale kto był rzeczywistym autorem dzieła nie należało się chwalić ;P gdyż surowy wzrok nauczyciela paraliżował, a jak miał zły humor to mógł nawet obniżyć ocenę.


Ale nasz system edukacji przewidział to, że kiedyś mogło się czegoś nie dokończyć :)
Teraz jest czas żeby to odpracować. A jeśli nie odpracuje się, to dziecko dostanie obniżoną ocenę. I nie ma co się martwić, ono też będzie miało swój czas odrabiania lekcji, jak tylko zostanie rodzicem ;P
Nie są to już zajęcia praktyczno- techniczne, czyli ZPT, a po prostu zajęcia techniczne. Póki co najgorsze dla mnie jest przygotowanie się do tych zajęć. Zwłaszcza, gdy dziecko w ostatniej chwili informuje, że coś potrzebuje. Ale sama chyba byłam taka sama. Pamiętam, że mi mama ugotowane jajka do szkoły przynosiła, bo akurat robiliśmy kanapki. A kanapeczki bez jajka z majonezem się nie liczą, nie?


środa, 8 października 2014

szanty

Jako że znowu nie nadążam i trudno opisać, co się dzieje :) - wszak udział w Programach, zwłaszcza od kuchni, jest niezwykle czasochłonny lecz bardzo owocny i satysfakcjonujący, to tylko wspomnę o tym, że tak jest, a napiszę o ... szantach.

Podczas naszej weekendowej przygody będącej przy okazji "służbą" dla innych małżeństw, nasze dzieci zostały w domu wraz z Brzozanna. (O Brzozannie też kiedyś napiszę). Za Brzozanną nasze Niesforki wprost przepadają, a wyraz temu dały nazywając naszą młodą brzozę przed domem: "Brzózką Anią".
No ale do rzeczy. Więc podczas naszej nieobecności Niesforki robiąc "wypad" na miasto znalazły nowy plac zabaw, na którym zainstalowana była mała drewniana łódka czy statek - kto to wie?. Stojącej za sterem Średniej Niesforce Brzozanna zaproponowała śpiewanie szant. Zapytała więc Niesforkę, czy zna jakieś szanty. Niesforka, bardzo ambitna dziewczyna, dopytała najpierw, co to są szanty, bo przecież piosenek wiele zna, tylko może nie jest świadoma, że to akurat szanty. Gdy dowiedziała się, że to takie piosenki o żeglarzach, łodziach, wodzie, rzekach, jeziorach, morzu, po chwili zastanowienia odpowiedziała, że ... zna! Jedną!
Uradowana Brzozanna z ciekawością dopytała, cóż zacz, no i dowiedziała się: "Pan kiedyś stanął nad brzegiem!"Znaczy się "Barka".

piątek, 3 października 2014

jeszcze tylko

Rzeczy "jeszcze tylko" do załatwienia, gdy czasu nie ma, jest od groma. Nie wiadomo, w co ręce włożyć, więc jeszcze sobie tylko o tym napiszę.

Bo zawsze bardzo przeżywam Programy Rozwoju Relacji Małżeńskiej. A gdy sama jestem w nie zaangażowana to tym bardziej. Chociaż moje (nasze) zaangażowanie raczej z oddali, bardziej wspierające myślą, bo cały Team na posterunku we Wrocławiu. No ale zaraz i my do nich dołączymy. Jeszcze tylko kilka rzeczy zrobić, ogarnąć, przygotować.

I cieszę się na ten Program, bo pewnie znowu nam się różne rzeczy i sprawy związane z naszą rodziną uzmysłowią. Będzie okazja żeby się nad nimi zatrzymać i chwilę porozmawiać.

Jeszcze tylko wywieszę pranie, zrobię małe zakupy, zaczekam na MDMa, jeszcze tylko zatankujemy samochód, postoimy w korku na autostradzie (a może od razu pojedziemy bokiem?), jeszcze tylko...