środa, 31 grudnia 2014

crazy hours

Jak się okazuje, żeby mogły nastąpić Lazy Hours, najpierw muszą być Crazy Hours. Wszak niewidoczny na pierwszy rzut oka bałagan musi zniknąć, by goście mogli się dobrze poczuć. Głodne dzióbki Niesforków trzeba nakarmić i poświęcić też chwilę ważnym obowiązkom służbowym.

Wychodzi mi na to, że właśnie robię na trzy etaty jednocześnie. Oczywiście "siedząc w domu".

Mój DrOgi Mąż dzisiaj znowu mnie zaskoczył. Wpadł bowiem do domu pomiędzy obowiązkami służbowymi, zajął się kilkoma obowiązkami domowymi (bynajmniej nie siedzeniem) i znalazł, miesiąc temu zaginiony, klucz od domu. Klucz, który na pewno nie ja zgubiłam i doprawdy nie rozumiem, jakim cudem znalazł się w moim sweterku ;P

Chociaż taki pożytek z tych Crazy Hours :)


lazy hours

Widok Mojego DrOgiego Męża, który styrany późno wrócił z pracy, na pół sekundy wprowadził mnie w stan oniemienia, a że mróz wielki wcisnął się jeszcze pomiędzy nas, zamiast go czule przywitać, wyrzuciłam z siebie z prędkością karabinu maszynowego, co następuje:

"Mężu Mój DrOgi! Przecież prosiłam Cię, żebyś pożyczył materace - gości z dziećmi się spodziewamy, a Ty mi tu skrzynkę jabłek przynosisz?!!!"

A MDM ze spokojem, nie zważając na świszczące pociski, odpowiedział:

"Nie martw się! Mam dwadzieścia materacy, a jabłka są gratis w pakiecie ;)"

No i, chociaż hol u nas duży, przeciskam się teraz pomiędzy materacami zastanawiając się, gdzie je przechować, ale spokojna też jestem, że gromadka dzieci i ich rodzice będą mieli gdzie spać. I cieszę się już bardzo, że mimo iż nie włączymy muzyki do tańca, nie będziemy puszczać fajerwerków, a do zaoferowania mamy jedynie spokojne gry towarzyskie i Lazy Hours na kanapie "z elastycznymi godzinami przyjęć", ten sylwestrowy wieczór nasi przyjaciele postanowili spędzić z nami.





sobota, 27 grudnia 2014

świąteczny żywioł

Moje wyobrażenie o zdobyciu tak dobrych umiejętności w graniu na pianinie w bardzo krótkim czasie, zdaje się, że było nad wyraz wybujałe. Fakt, że okoliczności nie sprzyjały intensywnym ćwiczeniom, a obowiązki wręcz przytłoczyły. Stwierdzam, że jednak lepiej dla ludzkości, że nie usłyszała kolęd w moim wykonaniu - dam sobie czas do następnych Świąt. Co nie oznacza, że nie kolędujemy. Wręcz przeciwnie! Śpiewanie kolęd to nasza pasja!

Grą na pianinie rozczula mnie natomiast Średnia Niesforka. Spod jej palców wybrzmiewa "Anioł pasterzom mówił". Najstarszy Niesforek zaś, z charakterystyczną naburmuszoną miną właśnie odmawia ćwiczeń na instrumencie, twierdząc, że go do tego przymuszam, a on wcale nie ma na to ochoty ;)
achhhh....

Cieszymy się wspólnym czasem i sobą i chociaż świat za oknem śnieg otulił, to u nas w domu od czasu do czasu przechodzą i burze. Z gradobiciem, z piorunami i błyskawicami, z ulewnymi deszczami, z wietrzyskami.

Cóż począć, gdy takie żywiołowe te nasze natury ;) ?

Ale po każdej burzy piękny, sielski spokój - i to jest piękne!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

urodziny

Przez wiele lat wydawało mi się nie ma gorszego dnia na urodziny niż 22 grudnia. Przede wszystkim, że mało kto o nich pamiętał, nawet do szkoły nie zawsze dało się przynieść cukierków, bo często już tego dnia nikogo w niej nie było.  Poza tym, trudno było coś zorganizować i zaprosić, gdyż wszyscy i tak w ferworze przygotowań Świątecznych, spotkań opłatkowych...

W tym roku odbieram od rana telefony, przyjmuję w przelocie przelotnych Gości, odbieram smsy, cieszę się z istnienia portali społecznościowych, gdyż i tam mnóstwo życzliwości, a życzenia od Was (na zaprzyjaźnionym blogu ;) przynoszą tyle uśmiechu i radości, że wystarczy, aby się nimi dzielić przez następny rok :)
Dziękuję!

Właśnie teraz, gdy te moje urodziny nie mają dla mnie już takiego znaczenia, okazuje się, że są oczekiwane. Niewiele się zmieniło w ogólnym ferworze, zabieganiu, braku czasu, ale .... Od rana Niesforki były w euforii. Mój DrOgi Mąż, też nadał temu dniu wyjątkowy charakter, a najważniejszym punktem była wspólna, rodzinna Eucharystia wieńcząca tegoroczne Roraty. Jakież to miłe czuć, że jest się ważnym i kochanym, choć wcale nie przykładam już do dnia urodzin zbyt dużej wagi. Ważniejsze przecież, aby przeżyć właściwie Święta Bożego Narodzenia, które tuż, tuż. A oprócz tego, co przygotować ważne też "Kogo zaprosić?" I tak naprawdę to cieszę się, że w tych dniach mało mam czasu dla siebie, bo Ktoś inny jest najważniejszy.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

nigdy nie minie

Osierocenie

boli

w każdym wieku.


Dla jedynka jest szczególnie trudne.


A okoliczności życia i tak nie rozpieszczają. Nie pozostawiają odrobiny miejsca na rozczulanie się nad sobą. Trzeba się jak najszybciej pozbierać, otrząsnąć, bo można zostać dodatkowo poturbowanym. Zresztą, wszystko tak pędzi, że tylko nieliczni są w stanie dostrzec, że się niedomaga. A i tak nie zawsze wszystko zrozumieją.

Choć osierocenie nie jest moim osobistym doświadczeniem, a teraz Mojego DrOgiego Męża, to wiem już, że jest bardzo trudne. I nigdy już nie minie. Będąc osieroconym, zawsze się już jest sierotą.

Jest też to trudne dla innych. Może nie wiedzą, co powiedzieć, może nie chcą się narzucać, może chcą pozostawić sierotę samą sobie - niech sama sobie radzi ze stratą i ze swoim sieroctwem, więc może lepiej unikać sieroty?

Osierocony, niezależnie od tego, "jak dobrze się trzyma", chyba jednak najbardziej potrzebuje wsparcia,  zrozumienia, wyrozumiałości, obecności, żeby naprawdę zaczął się dobrze trzymać.

środa, 3 grudnia 2014

rozmowy

Od jakiegoś czasu, każdego ranka, Mój DrOgi Mąż prowadził rozmowy telefoniczne ze swoim chorym na raka Tatą. Były to  rozmowy wspierająco - zachęcające, bardzo istotne. A później, kilka razy dziennie, wysłuchiwał sprawozdań z minionego dnia. Dochodziły też do tego te ważne, "życiowe" rozmowy. Momentami byłam nawet o nie zazdrosna...

Teraz Średnia Niesforka się martwi, jak sobie będzie radziła Ciocia, niedawno poślubiona żona mojego Teścia. Najmłodszy wpada w gniew z byle powodu, nawet mnie bije. Najstarszy Niesforek płacze, bo tak wiele osób nam bliskich w krótkim czasie od nas odeszło. I nie było sposobności się pożegnać. Te oddzielające 1200 km nie sprzyjały częstym spotkaniom.

A jutro Mój DrOgi Mąż nie usłyszy już rano swojego Taty. Dzisiaj rano, jak co dzień, odbył z nim rozmowę - trochę niedokończoną....  nie było aż takich przesłanek, żeby wskazywały na to, że ostatnią.

wtorek, 25 listopada 2014

szalone nożycz....

 
Od piątku nie opuszcza mnie wrażenie, że jednak niewinną kobietę wkopaliśmy w morderstwo, choć liczba głosów na jej niekorzyść była miażdżąca, a komisja zliczająca głosy działała nad wyraz sprawnie i szybko (a może za szybko ;). Poszlak było mnóstwo, każdy był podejrzany, ale sprawcę musieliśmy wskazać sami. Policja umyła ręce, tłum w końcu miał głos.

Śmiechu przy tym było mnóstwo i przed nerwowym załamaniem uchroniło mnie zapewnienie, że następnego dnia, inny tłum, może uznać innego podejrzanego winnym, a sam sprawca (właściwie domniemana morderczyni) śmiała się na koniec i kłaniała w pas dziękując za wspaniałą interakcję, która miała miejsce pomiędzy sceną a widownią.

Przyznam szczerze, że pomysł na świętowanie urodzin był wspaniały, tym bardziej, że nie skończył się li tylko w teatrze na spektaklu "Szalone nożyczki" Paula Pörtnera, ale później była też knajpa i syty posiłek a przy nim prezenty, nocna wycieczka po mieście, kominek i wino, ważne rozmowy i tematy zapodane przez Opaloną (oj :P), spanie w śpiworkach (niektóre miały szczęście i spały w łóżkach, pozostałym pozostała karimatka ;PPP I nie wiem dokładnie, do której trwało urodzinowe party, bo musiałam koło południa w sobotę być z powrotem w domu, ale gdy impreza urodzinowa kończy się śniadaniem podanym niemal do łóżka (bo nie każdy miał przecież łóżko), to przecież musiało być pięknie i smacznie, i sympatycznie, i wesoło, i głośno.

I chociaż solenizantkami (sprawdziłam znaczenie tego słowa: «osoba obchodząca danego dnia swoje imieniny albo urodziny», bo jubilatkami by były, gdyby to były jakieś okrągłe urodziny) były dwie dentystki, to radość ze spotkania z nimi była przeogromna.

Justy i Georgino - dobrze, że jesteście i że macie takie szalone nożycz.... yyyyy znaczy szalone pomysły!


piątek, 21 listopada 2014

prawa dziecka

Mam nieodparte wrażenie, że zajęcia malarskie już przyczyniły się do tego, że Średnia Niesforka zaczyna czuć, że przez sztukę można się wyrazić i że to wyrażenie się nie musi być oczywiste.

Dzieci w szkole miały za zadanie przygotować pracę pt.: "Prawa dziecka - oczyma dziecka", a później ją przedstawić. Rozmawiali o tym przez cały dzień więc zorientowane były doskonale w swoich prawach, obowiązki dyskretnie pominęły, bo przecież są mniej przyjemnie, choć pani zapowiedziała, że w najbliższych dniach będą o nich dużo mówić.

No ale wracając do pracy....
Niesforka opisała mi jak sobie wyobraża swoją pracę, co wiązało się z tym, że przegoniła mnie przez pół miasta, żebym zdobyła kawałek materiału w cielistym kolorze, błyszczący biały papier i czarny o innej fakturze niż zwykły czarny techniczny. Naszkicowała mi swoją wizję, później razem szkicowałyśmy taką, aby jak najprościej można byłoby ją wykonać, co poskutkowało powstaniem takiej pracy:


 

 I co Wy na to?
Wiecie, jakie to prawa dziecka Niesforka tu przedstawiła?


poniedziałek, 17 listopada 2014

samoświadomość

Wizyta JuźAnny w naszych skromnych progach okazała się balsamem dla duszy. Bo cóż może być piękniejszego od tego, gdy ktoś sam z siebie chce przyjechać i po prostu chwilę z nami pobyć, wysłuchać, zrozumieć, dać wsparcie. Towarzyszyć. Nie tylko ja i MDM na tym skorzystaliśmy, ale też nasze Niesforki. Przy okazji również ja się czegoś nowego o nich dowiedziałam, trochę sama wydedukowałam, trochę z pomocą JuźAnny.

Zaskoczył nas też Najmłodszy Niesforny Aniołek, który w rozmowie z JuźAnną troszkę chwalił się, że jest oburęczny, bo potrafi rysować prawą i lewą ręką. Że jest obunożny, bo kopać piłkę potrafi prawą i lewą nogą, ale jest też obuboczny! Określenie to wyostrzyło naszą ciekawość. No i okazało się, że jest obuboczny, bo potrafi spać na prawym i na lewym boku ;)

Dziękuję JuźAnno za Twoją wizytę - była ona niezwykle cenna i ważna. Zyskaliśmy większą samoświadomość :)))

niedziela, 9 listopada 2014

pnioki krzoki i ptoki

Odwiedzili nas nasi niedługo już bliscy sąsiedzi. Dom ich się buduje w tempie błyskawicznym. Nie mogę się doczekać momentu, gdy już tu zamieszkają. Może to trochę taka tęsknota za kimś "swoim", gdy właściwie jest się ptokiem, gdy nie czuje się tego szczególnego przywiązania do miejsca. Wyobrażam już sobie ten moment, kiedy w dresach, tudzież innej odzieży "domowej" z kubkiem kawy przejdę sobie te dwie działki dalej, żeby z Pablową szybciutko ją wypić i cieszyć się obecnością fajnej sąsiadki.

Pniokiem nigdy nie będę. Przez chwilę byłam krzokiem. Moje przeznaczenie, to chyba być ptokiem.

A co to znaczy?

Pniokiem jest ten, kto żyje w miejscu, gdzie i jego przodkowie żyli. Krzokiem jest ten, kto żyje w miejscu, w którym się urodził i przywiązał się do tego miejsca. Uważa je za swoje, dobrze się w nim czuje. Albo w miejscu, w którym się nie urodził, ale pozostał, dobrze się poczuł i korzenie zapuścił. Ptokiem jest ten, kto w danym miejscu jest przez chwilę. Przyleciał, ale może zaraz znowu odlecieć, chyba że zostanie krzokiem.

Więc czułam się krzokiem w dzieciństwie i wczesnej młodości. Kochałam to miejsce, w którym się urodziłam i z bólem serca wyprowadzałam się stamtąd. Przez długi czas później czułam się ptokiem we Vroclove, ale z czasem zapuściłam tam korzenie. Zostały one jednak wyrwane i znowu jestem ptokiem. I chociaż coraz więcej rzeczy, spraw, które działają niczym środki przyspieszające ukorzenianie, to serce za nic w świecie nie chce korzeni wypuścić.

Kiedy przyszli do nas dzisiaj, dawno już niewidziani Pablowie, którzy też w  tych stronach świata są ptokami,  uświadamiam sobie, jak bieg różnych spraw może spowodować, że chociaż niedaleko jesteśmy, trudno jest się spotkać. I jak ten czas goni. Przecież niedawno my się tu przeprowadzaliśmy, jeszcze nie wszystko zdołaliśmy wykończyć, a już niektóre rzeczy domagają się remontu. A że nie czuję przywiązania do tego miejsca, to też mi tak mocno na tym nie zależy. Albo po prostu taką mam naturę i nie zawracam sobie tym głowy. Jednakże mam wrażenie, że to z tęsknoty za tym innym miejscem, jakbym ciągle szykowała się do odlotu.

Może czekam na to, aż młode też będą gotowe do odlotu. Tylko dokąd?

środa, 5 listopada 2014

C D E F G A H C czyli o uruchomieniu prawej półkuli

Nauka trwa.
W naszej szkole uczy dwóch nauczycieli, a właściwie uczą dwie nauczycielki. Na ten dzień, kiedy przychodzi pani od pianina wszyscy czekają.

Każdy z Niesforków podjął naukę. Najstarszy jest zaskoczony, że nuty zapisane na pięciolinii tak ładnie mogą brzmieć, choć ćwiczyć samemu mu się nie chce. Nauczona jednak własnym doświadczeniem nie zmuszam go, a panią uprzedziłam, że pewnie tak będzie. A że znamy się nie od dziś i zna nasze Niesforki od dawna, to wie, że na siłę niczego nie nauczy. Niesforek gra więc niewiele, niemalże tylko przy niej, ale w skupieniu wielkim. Pomimo niewielkiego czasowo zaangażowania jest chwalony i cieszy się tym. A ja z panią czekamy na moment, kiedy zacznie mu jeszcze lepiej wychodzić i sam będzie siadał do pianina. Wierzę, że ten czas nastąpi i to wkrótce.

Średnia Niesforka natomiast siada do gry z namaszczeniem. Ćwiczy codziennie. I właściwie źle powiedziałam, że Najstarszy oprócz lekcji nie gra wcale, bo gdy Niesforka zaczyna ćwiczyć to wówczas on również się dołącza :) Rozpoczynają się wtedy wzajemne popisy ;) Niesforka ćwiczy też "na sucho" siedząc przy stole.

Najmłodszy Niesforny Aniołek, pomimo tego że nie ma nawet 6 lat również rozpoczął naukę. Jest mocno zmotywowany, bo dostaje mnóstwo szóstek. Już wyczaił w jaki sposób najłatwiej dostać tak dobrą ocenę, dlatego najwięcej ze wszystkich pisze nuty w zeszycie ;)



Gamę gra w każdej tonacji w tempie wolnym i szybkim. Umie już nawet grać jeden utwór, który składa się z jakiś ośmiu taktów. Używa do tego aż trzech palców i każdy na innym klawiszu. Pełnia szczęścia :D

Na koniec zajęć Niesforki śpiewają ze swoją panią, do zabawy dołącza się też Najstarszy. Pląsają, śmieją się i zdziwione są, że to już koniec zajęć.

Druga pani od muzyki nie uczy dzieci grać na innym instrumencie, ani nie uczy ich jakiejś tam historii muzyki, czy umuzykalnienia. Druga pani przychodzi uczyć .... mnie.

I przyznać Wam muszę, Drodzy Czytacze tego pamiętnika, że nie spodziewałam się, że to jest takie trudne. Nuty mi się ciągle mylą, klawisze również, oczopląsów dostaję, gdy patrzę na podwójną pięciolinię, mimo że nut dla lewej ręki tyle, co kot napłakał. Lewa ręka zupełnie nie nadąża, chce w drugą stronę, albo to samo, co prawa ręka. Czuję, że w mózg mi się lasuje, w głowie mi się kręci. Nijak synchronizować jedną z drugą. Niemalże fizycznie odczuwam pulsowanie i przegrzewanie prawej półkuli mózgu.
Gdy moja nauczycielka położyła przede mną "utwór" pt. "Uciekaj myszko do dziury" niemalże ją wyśmiałam, ale po trzech linijkach uznałam ten utwór za arcydzieło i wyzwanie dla każdego wirtuoza pianina. Teraz walczę z "My jesteśmy krasnoludki" i nigdy bym nie powiedziała, że ta pioseneczka z czasów przedszkola będzie dla mnie takim wyzwaniem! Tam lewa ręka wywija, że nawet Chopin miałby z tym problemy.

Jednakże nauczycielka chwali mnie bardzo, co motywuje do dalszej pracy i zapowiedziała, że w przyszłym tygodniu rozpocznę naukę... kolęd :)
Czujecie to?
Ja, na stare lata uczę się grać na pianinie a w tym roku na święta na pewno zaśpiewamy chociaż jedną kolędę przy akompaniamencie pianina ;D Już nie mogę się doczekać!

czwartek, 30 października 2014

przerywnik w cdn

Wczorajszy dzień zaplanowany miałam dość mocno. Oprócz codziennych czynności służbowych, które mogę również wykonać z naszego domu (ma to swoje zalety, ale również wiele wad :( ) chciałam zaopatrzyć nas w kwiaty na groby. Ponieważ  w tym roku mój gust sprzeciwia się tym propozycjom kwiatowym podawanym w najbliższej okolicy, postanowiłam, że wybiorę się na poszukiwania nieco dalej, załatwiając przy okazji kilka innych spraw.

Ledwo wyszłam z domu a już napotkała mnie niespodzianka. Zamek centralny nie chciał się odblokować, przestał reagować na próby otwarcia z pilota. Postanowiłam więc otworzyć auto z klucza, ale w ten sposób uruchomiłam tylko alarm. I za nic w świecie nie chciał się wyłączyć. Zgrzałam się trochę. Na szczęście nikt policji nie zawołał, bo przecież pod własnym domem stałam i z własnym autem walczyłam. Już chciałam wykonać rozpaczliwy telefon do Mojego DrOgiego Męża, który zawsze chętnie służy mi pomocą, a na pewno zaradzi większości problemom, z którymi wydzwaniam do niego, z powodu braków w wiedzy dotyczącej motoryzacji, gdy nagle auto się uspokoiło i nie wykazywało już żadnych oznak buntu przeciwko kierowcy. Wierzcie mi, za Chiny nie pamiętam, co takiego zrobiłam, że przestało wyć i zaczęło reagować :)

Postanowiłam dłużej nie zwlekać, wsiadłam do auta zadowolona, że nie zrobiło mi takiego psikusa na środku jakiegoś publicznego parkingu w centrum miasta :) i pojechałam. Dotarłszy na miejsce, wjechałam na płatny parking, żeby bliżej było, gdy będę wracać obkupiona pięknymi kwiatami.
Nie wiem, dlaczego akurat w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam ze sobą portfela, żadnych pieniędzy w kieszeni, ani żadnych dokumentów.
Tym razem natychmiast wykonałam telefon do MDM, który akurat (miałam szczęście) przejeżdżał nieopodal z jednego spotkania na drugie i złapawszy go na ulicy podzielił się ze mną całą gotówką, jaką miał w portfelu.

Dokonawszy więc zakupów kwiatów (niekoniecznie takich, jakie sobie wymarzyłam), o wiele ciekawszych niż te nieopodal domu, ruszyłam dalej, z małą ilością gotówki i ciągle bez dokumentów.
Mało się znam na motoryzacji, ale dźwięk jaki dochodził do mnie z zewnątrz i nie opuszczał mnie, zaczął mnie niepokoić. Rozpacz pojawiła się na mojej twarzy, gdy wyjrzałam na skrzyżowaniu przez drzwi a oczom moim ukazał się tzw. flak. Tym razem znowu nie wytrzymałam i zadzwoniłam do MDM  z radosną informacją i zostałam pouczona, że nie powinnam dalej jechać. Nie do końca posłuchałam rady Męża i kawałek jeszcze pojechałam. Na najbliższy parking, bo stać z flakiem na środku skrzyżowania nie zamierzałam. Z odsieczą w tej trudnej sytuacji przybył mi nikt inny jak Mój DrOgi Mąż pomiędzy kolejnymi spotkaniami. A ja ze zdumieniem stwierdziłam, że pod podłogą tego niewielkiego bagażnika mieści się całe koło zapasowe, a nie dojazdowe. Nigdy jeszcze nie używane :) W zdumienie jeszcze większe wpadłam, gdy zobaczyłam, z jaką wprawą i jak szybko koło zostało wymienione, jakby codziennie wymieniał setki kół.  I naprawdę zastanawiam się, czy nie powinniśmy z Mężem poważnie rozważyć otwarcia jakiegoś zakładu, który szybko i sprawnie koła będzie zmieniał ;) Tzn. Mąż będzie zmieniał, a ja będę kasować:) Ewentualnie mógłby rozważyć podjęcie pracy w teamie Kubicy, czy jakiegoś innego wyścigowego kierowcy i na czas wymieniać opony :)

Zaopatrzona w nowe koło czułam się niemalże tak, jakbym nowym autem jechała i w takim rozmarzeniu dojechałam w kolejne miejsce z listy. Po załatwieniu sprawnie wszystkiego, chciałam odjechać do domu, nie rzucając się nikomu w oczy, gdy centralny zamek znowu nie chciał zadziałać. Spięłam się już w sobie, bo zaraz zacznie wyć, mrugać, a ja żadnych dokumentów przy sobie nie mam. Co robić?  Dzwonić po MDM? niech przyjeżdża i niech przy nim wyje, on jakieś dokumenty ma. Otworzyć drzwi z klucza, jak pod domem, niech zacznie wyć, a ja ucieknę w tym czasie? Noż...

Pamiętając, że rano nerwowe ruchy nie pomogły, uspokoiwszy oddech, postanowiłam zadziałać, jak blondynka z dowcipu o blondynce i szamponie. Postanowiłam czynność powtórzyć. Przed fizycznym otwarciem samochodu i wzbudzeniu alarmu najpierw auto fizycznie zamknęłam z klucza (choć cały czas zamknięte było) i jeszcze raz otworzyłam. ZADZIAŁAŁO!

Spokojnie odjechałam więc do domu, całą drogę jadąc przepisowo, jak nigdy dotąd. Myślę jednak, że miałam szczęście, że nie napatoczyłam się na jakiś patrol policyjny, bo znając ich metody działania, od razu pomyśleli by sobie, że skoro tak przepisowo jeżdżę, to muszę mieć coś na sumieniu i od razu lepiej sprawdzić, co to jest :)

Przed odebraniem dzieci z placówek (a jednego z drzewa pod placówką), najpierw zajechałam do domu po portfel i dokumenty. Niech sobie wtedy wyje, pomyślałam, ale już się nie buntowało ;)

A dzień skończyłam w nietypowym miejscu.
Wyciszyłam się tam niesamowicie :)




środa, 29 października 2014

pianino w szkole muzycznej

Przeprowadziliśmy się do Wielkiego Miasta, gdy skończyłam dwunastą wiosnę i lato :)
Od tej pory nasze życie nie miało nic wspólnego z dotychczasowym. Wszystko było nowe. Tzn. nie dla wszystkich, bo Tato wrócił do swojego domu rodzinnego, Mama do miasta, w którym studiowała, ale dla nas, dzieci, rozpoczęło się totalnie nowe życie.

Oczywiście uważam, że ja miałam najgorzej, bo przeprowadziłam się idąc do szóstej klasy, więc w środku szkoły podstawowej i musiałam się odnaleźć w całkiem innym towarzystwie, w innej mentalności, w innym środowisku. Mój starszy brat akurat szedł do pierwszej klasy liceum, więc uważałam, że i tak znalazłby się w nowej szkole i musiałby się odnaleźć, a moja młodsza siostra szła do pierwszej klasy szkoły podstawowej, więc, tak samo, jak w przypadku brata, nowa rzeczywistość czekała na nią z konieczności. Ale to temat na inny wpis ;)

Wiedząc, że dla nas wszystkich będzie to nowe i raczej trudne doświadczenie, rodzice zdecydowali, że pianino z nami nie pojedzie, bo z wyżej wymienionych nikt nie był zainteresowany nauką gry. Pani furiatka tak nas zniechęciła do gry, że nawet nie pomyśleliśmy o tym, że młodsza siostra może zapała miłością do pianina. Chociaż wiadomo było, że jest najbardziej z nas utalentowana muzycznie. I żeby nie było, że zmarnowany został młody talent :) - gdy tylko ogarnęliśmy się w nowym miejscu, Sisterka zdała egzaminy do szkoły muzycznej i rozpoczęła w niej naukę. Naukę gry na.... gitarze :) Jak się okazało, wcale nie było łatwo w tamtych czasach kupić dobrą gitarę klasyczną. Ale gdy już została zdobyta, to skorzystałam z okazji  i nauczyłam się, na potrzeby własne, grać na gitarze. Nie z nut, ale akordami. I w ten sposób zostałam jednak grającą Dosią, choć zupełnie nie orientującą się, o co chodzi z tymi kropkami na pięcioliniach :)

Pomyślałam sobie wówczas, że może warto byłoby pójść jednak do szkoły muzycznej. I tak kończąc podstawówkę zdałam egzaminy do szkoły muzycznej, do klasy młodzieżowej - do klasy spóźnionych talentów ;) Zostałam przyjęta i.... wyobraźcie sobie, że  nie rozpoczęłam nawet nauki. Uległam wpływowi mojej, wówczas bardzo dobrej, koleżanki, która przekonała mnie, że sobie nie poradzę. Że w liceum jest dużo nauki, a szkoła muzyczna na drugim końcu miasta, że tyle czasu zmarnuję w tramwajach itp, itd. To była jedna z głupszych decyzji, jakie podjęłam w życiu, ale rzeczywiście, przeprowadzka do dużego miasta i doświadczenie tego, jak nauczyciele traktują dzieci, które ni stąd nie zowąd zmieniają szkołę w środku edukacji, dość mocno podcięło mi skrzydła i ... zwątpiłam w swoje siły i możliwości. Uznałam, że jestem za mało zdolna i bystra, by podołać nauce w liceum i w szkole muzycznej. Nawet nie spróbowałam.

Tęsknota do muzyki jednak pozostała. Wyrażała się różnie. W podstawówce tańczyłam w szkolnym zespole. W liceum z gitarą chodziłam do szkoły i razem z koleżanką śpiewałyśmy piosenki Starego Dobrego Małżeństwa i Kaczmarskiego. Wygrałyśmy nawet jakieś konkursy na Młodzieżowych Festiwalach Piosenki we wrocławskich Domach Kultury. Na studiach tańczyłam i śpiewałam w Zespole Pieśni i Tańca (to było jedno z ciekawszych doświadczeń na studiach :) Od niedawna śpiewam w chórze :) A nuty rozróżniam w ten sposób, że jak narysowane wysoko na pięciolinii, albo nad pięciolinią, to muszę się skupić, żeby pięknie zaśpiewać ;P

A lubię śpiewać, choć kariery solowej nigdy bym nie zrobiła, za to do chóru się nadaję :) Z radością stwierdzam, że i nasze Niesforki również lubią śpiewać i wychodzi im to całkiem fajnie. Średnia Niesforka już od dwóch lat męczy mnie, że bardzo by chciała grać na skrzypcach.

Postanowiliśmy z Moim Drogim Mężem, że nie zmarnujemy talentów Niesforków i umożliwimy im ich rozwój, biorąc pod uwagę ich predyspozycje, możliwości, chęci, zapał, charaktery.
Wszyscy zgodziliśmy się z tym, że każde z nich rozpocznie naukę gry na ....  pianinie :)
Przez pół roku wspólnie odkładaliśmy pieniądze na instrument. Do specjalnej skarbonki odkładaliśmy pieniądze, a dziadków, wujków, ciocie, gdy pytali, co tam dzieciom w prezencie kupić z okazji urodzin, prosiliśmy, aby choć trochę nakarmili naszą świnkę - skarbonkę. Średnia Niesforka tak była zaangażowana w zbieranie pieniędzy na pianino, że potrafiła zrezygnować niemal ze wszystkiego, odmówić sobie jakiś słodyczy, lodów, po to, aby wrzucić swoją część do skarbonki. Założenie było takie, że do września zbieramy, a i tak później dołożymy i kupimy.

I tak w połowie września w naszym gabinecie stanęło pianino. Nie waży jednak 300 kg  a jedyne 19 kg. I nie jest zwykłym pianinem akustycznym a cyfrowym.

W naszym domu powstała prawdziwa szkoła muzyczna.

cdn

czwartek, 23 października 2014

zonk

Naukę gry na fortepianie w dzieciństwie podjęłam z wielką ochotą i pasją. Niebagatelny wpływ na to miał fakt, że pewnego dnia do naszego domu zjechało prawdziwe pianino z rodzinnego domu mojej mamy, co było atrakcją nie tylko dla nas, ale też dla całego bloku. Przede wszystkim dlatego, że jakoś trzeba było je wnieść do naszego mieszkania i to na szczęście tylko na pierwsze piętro. Pamiętam ten tabun sąsiadów, którzy sapiąc, dysząc, (delikatnie to ujmując) coś tam pod nosem mówiąc w języku dla mnie zupełnie obcym ;) przez pół wieczoru głowiło się, jak to uczynić, aby instrumentu nie uszkodzić, a donieść. Instrument nie należał do typu tzw. ekonomicznego, gabaryty jego były znacznie większe, co przekładało się proporcjonalnie na masę. Było duże, solidne, rzeźbione gdzieniegdzie, z uchwytami mosiężnymi na świeczki, bo i wiekowe, ważyło może ze 300 kg. Nie pamiętam dokładnie, jak to było po wniesieniu pianina na miejsce, bo byłam zajęta graniem, ale myślę, pamiętając tamtejsze realia i relacje sąsiedzkie, musiało się wnoszenie pianina zapewne zakończyć jakąś imprezką :) (przynajmniej ja bym tak zrobiła ;).
Pamiętam, że z wielką pasją grałam na pianinie od pierwszego dnia, w którym stanęło w "małym" pokoju. I nie mogłam się doczekać momentu, gdy znajdzie się "stroiciel", bo to wiązało się z tym, że w końcu rozpocznę naukę z prawdziwym nauczycielem....

I tak się też stało.
Z racji tego, że mieszkaliśmy w małej miejscowości i nawet nikomu się nie śniło, że gdzieś mogą istnieć jakieś szkoły muzyczne, zaczęłam uczęszczać do ogniska muzycznego. Lekcji gry na pianinie udzielał mi siwy Pan Od Muzyki, bardzo sympatyczny, cierpliwy, ciepły. Szłam jak burza! Ćwiczenie za ćwiczeniem, melodie wypływały spod moich palców, byłam chwalona i doceniana. Biłam się z bratem o dostęp do pianina. Rodzice ustalili dyżury na godziny parzyste i nieparzyste, żeby jakoś rodzeństwo pogodzić.
(Nietrudno się chyba domyślić, że zaraz napiszę: aż do czasu ;)

Sielanka trwała aż do czasu.
Pan Od Muzyki się rozchorował. Nauki gry zaczęła nas uczyć pani od umuzykalnienia, której od samego początku nie trawiłam, bo zupełnie nie umiała mnie zachęcić do tego, czego uczyła, tym bardziej, że dołączyłam do grupy starszych dzieci, które już trochę więcej kumały niż ja.

No i skończyła się pasja, a zaczął ... koszmar. Pani na mnie krzyczała, wrzeszczała, wyzywała od nieuków i takie tam. (Wyparłam z pamięci szczegóły). Oprócz jednej historii.

Pani ciągle mi bazgrała po nutach. Że źle, że nierytmicznie, że nie ta nuta, że krzyżyk był na początku, że bemol, że coś tam. Ciągle te nuty zasmarowane jej długopisem, aż patrzeć na to mi się nie chciało. Zrozpaczona postanowiłam przechytrzyć panią. Nie trudno się domyślić, że zniechęcona już byłam do lekcji muzyki, coraz mniej ćwiczyłam, bo było to naprawdę koszmarne doświadczenie. Mając świadomość swojej niedoskonałości, wiedząc, że pani znowu w nerwach będzie mi bazgrać po nutach, całą stronę, a nawet dwie wysmarowałam świecą woskową. Na pierwszy rzut oka nic nie było widać, ale pisać po takiej kartce się nie dało ;P
Na lekcji pani wpadała w coraz większą furię z powodu mojej, jakże niestosownej, gry. Dorwała się do nut, już chciała mi znowu na nich pobazgrać (nota bene jak kura pazurem) a tu - zonk! Długopis zmieniła - zonk! We wnętrzu swoim, z miną oczywiście stosowną do swojej winy, że nie umiem, cieszyłam się i śpiewałam: YES, YES, YES! Po sprawdzeniu, czy inne strony są równie trefne, doszła pani do tego, że kartki są czymś wysmarowane. A ja jej na to, że "No nie wiem, co to jest. Musiała mi moja młodsza siostra jakiegoś psikusa zrobić :)"*

Koszmar trwał jeszcze jakiś czas. Był płacz, stres, okropność! Trwało to do momentu, aż przyszła wiadomość, że Pan Od Muzyki zmarł. (Przypuszczam, że rak go wykończył). Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek nauczę się grać na pianinie. Wtedy też moja mama postanowiła, że więcej już nie muszę chodzić na lekcje gry na pianinie. Nawet nie wiem, kiedy to się stało, że zapomniałam, jak się gra, jak się nuty nazywają. Nic. Kompletnie nic. Jakieś dwa lata później wyprowadziliśmy się z tej miejscowości, ale pianino z nami nie pojechało.

cdn....

*(Sisterko, bardzo Cię przepraszam, że Cię tak wrobiłam, jakoś musiałam sobie poradzić. I nie wiem, czy świadoma jesteś tego, ale to nie był jedyny Twój "wybryk" w historii mojej edukacji - czasami mi kartki z zeszytów wyrywałaś, albo bazgrałaś, albo tak dokładnie flamastrem podkreślałaś, że nic nie można było przeczytać i to z reguły w zadaniach domowych ;)

poniedziałek, 20 października 2014

taki dzień - jeden z wielu

Schodzimy się wszyscy do domu. Każdy po swoich zajęciach - pracy, szkole, pracowni malarskiej, różańcu. Widać, że zmęczenie wszystkich dopadło. Wysiłek każdego dnia duży. Każdy z bagażem swoich doświadczeń. Niektóre ciężary tak ciężkie, że chciałoby się je od razu zrzucić, pozbyć. Niektóre wręcz przeciwnie - schować, po co pokazywać innym, co dzisiaj uwierało. Może trochę w tym własnej było winy, że już z takim bagażem wyszło się z domu.

Całodniowe emocje dopominają się o ukojenie.

Łagodzimy więc. Najpierw przy stole. Gar z gorącym rosołem jakby przyniósł spokój niedzieli. Tulaski (w rodzinie kinestetyków to podstawowa forma komunikacji :) dają poczucie bezpieczeństwa. Pomimo tego, że "list do kolegi" pokreślony na czerwono, bo jednak są błędy i nieprawidłowe sformułowania, chwalę Niesforka za zaangażowanie i ilość pracy jaka, pomimo niechęci do pisania, włożył w tę pracę. Nic go tak przecież nie mobilizuje jak docenienie. Z jeszcze większym zaangażowaniem chwyta więc za Słownik Języka Polskiego (tomisko dość duże ;) i robi zadanie na "6". I radość mu sprawia coraz sprawniejsze posługiwanie się tego rodzaju książką. Specjalnie nie proponuję łatwiejszego dostępu do wiedzy, by odpowiedzieć na pytania o znaczenie słów zawartych w zadaniach: W kim durzy się duży? Masz w domu mór czy mur? Byłeś w Chełmie czy hełmie? Z zaciekawieniem szuka i poznaje inne wyrazy, w których rz i ż, ó i u, ch i h zmienia znaczenie słów. Widząc efekt końcowy na piśmie chwalę go również za to, że dużo pracy w to włożył, choć wiem, że niedługo dostanie ocenę tej pracy i na pewno będzie tam komentarz, że pismo pozostawia wiele do życzenia....

Myślę sobie jednak, że nie od razu Kraków zbudowali. A i remonty tam ciągle potrzebne. Nie wiem, w czym tkwi problem z pisaniem. Mogłoby nie istnieć. Czy kiedyś się to zmieni?

Najmłodszy wyraża się malując, a maluje zawzięcie. Niedługo galerię chyba otworzę. Muszą przecież obrazy ujrzeć światło dzienne. Średnia Niesforka również pracuje. Maluje nie tylko obrazy, ale i siebie przy okazji też. Wyrażają się na płótnie.

Ilość spraw niesionych przez Mojego DrOgiego Męża już dawno mnie przerosła. Podziwiam go za wytrwałość, zaangażowanie i spokój, z którym stara się to wszystko ogarnąć. Na szczęście znajduje też czas, aby po prostu pobyć. Rozumie mnie i wspiera. Razem ogarniamy i siebie, i rodzinę, choć burze i grady próbują rozwalić nasz dom.

Mój DrOgi Mąż ogarnia Niesforki wieczorem, podczas gdy i ja emocje swoje wyrażam. Tak bardzo pomaga mi w tym śpiewanie. Wraz z nową Chórmistrzynią pojawią się chyba bardziej gospelowe piosenki. Będzie też można potańczyć :) Gdzieś jednak jest żal, że założyciela chóru już nie ma z nami. Nowy chór gdzieś powstaje. I dobrze.

Szkoda, że wieczór już późny. Wiele się dzisiaj działo. Chciałoby się troszkę spowolnić ten czas.
Lubię tę porę dnia. Chciałabym, żeby trwała dłużej.

Jest już spokój, cisza i wizja nocnego odpoczynku.
Zbieramy siły, aby od rana zmagać się. Każdy ze swoimi rzeczami do pokonania.



środa, 15 października 2014

ZPT

Sądzę, że nie jest Wam obcy skrót ZPT. Tym, którym się jednak nie kojarzy, podpowiem, że tak nazywał się przedmiot w szkole za moich czasów. A że to już prawie prehistoria, to nie dziwię się, że niektórym nic nie mówi. ZPT to skrót od zajęć praktyczno - technicznych.

Za moich czasów zajęcia te odbywały się raz w tygodniu w wymiarze dwóch godzin. Zajęcia dla dziewcząt były osobno i dla chłopców osobno. Był to przecudowny czas. Dwie godziny lekcyjne gadania, darcia pierza, śmiechu, ploteczek - cudowne!
Czasami lekcje te przypominały zajęcia dla grzecznych panien - wtedy haftowałyśmy prawdziwym haftem, robiłyśmy na drutach, szydełkowałyśmy. Było też gotowanie, robienie kanapek, sałatek, placków ziemniaczanych. Zdarzyło nam się uczyć też pisma technicznego, ale najbardziej hardcorowe było robienie doniczek i podstawek do książek.
I tu muszę przyznać, że to nie były zajęcia dla dzieci ;P. Oczywiście, do oceny wszystkie dzieci przynosiły wykonane przedmioty, niezwykle starannie, co zupełnie się nie zapowiadało na początku zajęć, ale kto był rzeczywistym autorem dzieła nie należało się chwalić ;P gdyż surowy wzrok nauczyciela paraliżował, a jak miał zły humor to mógł nawet obniżyć ocenę.


Ale nasz system edukacji przewidział to, że kiedyś mogło się czegoś nie dokończyć :)
Teraz jest czas żeby to odpracować. A jeśli nie odpracuje się, to dziecko dostanie obniżoną ocenę. I nie ma co się martwić, ono też będzie miało swój czas odrabiania lekcji, jak tylko zostanie rodzicem ;P
Nie są to już zajęcia praktyczno- techniczne, czyli ZPT, a po prostu zajęcia techniczne. Póki co najgorsze dla mnie jest przygotowanie się do tych zajęć. Zwłaszcza, gdy dziecko w ostatniej chwili informuje, że coś potrzebuje. Ale sama chyba byłam taka sama. Pamiętam, że mi mama ugotowane jajka do szkoły przynosiła, bo akurat robiliśmy kanapki. A kanapeczki bez jajka z majonezem się nie liczą, nie?


środa, 8 października 2014

szanty

Jako że znowu nie nadążam i trudno opisać, co się dzieje :) - wszak udział w Programach, zwłaszcza od kuchni, jest niezwykle czasochłonny lecz bardzo owocny i satysfakcjonujący, to tylko wspomnę o tym, że tak jest, a napiszę o ... szantach.

Podczas naszej weekendowej przygody będącej przy okazji "służbą" dla innych małżeństw, nasze dzieci zostały w domu wraz z Brzozanna. (O Brzozannie też kiedyś napiszę). Za Brzozanną nasze Niesforki wprost przepadają, a wyraz temu dały nazywając naszą młodą brzozę przed domem: "Brzózką Anią".
No ale do rzeczy. Więc podczas naszej nieobecności Niesforki robiąc "wypad" na miasto znalazły nowy plac zabaw, na którym zainstalowana była mała drewniana łódka czy statek - kto to wie?. Stojącej za sterem Średniej Niesforce Brzozanna zaproponowała śpiewanie szant. Zapytała więc Niesforkę, czy zna jakieś szanty. Niesforka, bardzo ambitna dziewczyna, dopytała najpierw, co to są szanty, bo przecież piosenek wiele zna, tylko może nie jest świadoma, że to akurat szanty. Gdy dowiedziała się, że to takie piosenki o żeglarzach, łodziach, wodzie, rzekach, jeziorach, morzu, po chwili zastanowienia odpowiedziała, że ... zna! Jedną!
Uradowana Brzozanna z ciekawością dopytała, cóż zacz, no i dowiedziała się: "Pan kiedyś stanął nad brzegiem!"Znaczy się "Barka".

piątek, 3 października 2014

jeszcze tylko

Rzeczy "jeszcze tylko" do załatwienia, gdy czasu nie ma, jest od groma. Nie wiadomo, w co ręce włożyć, więc jeszcze sobie tylko o tym napiszę.

Bo zawsze bardzo przeżywam Programy Rozwoju Relacji Małżeńskiej. A gdy sama jestem w nie zaangażowana to tym bardziej. Chociaż moje (nasze) zaangażowanie raczej z oddali, bardziej wspierające myślą, bo cały Team na posterunku we Wrocławiu. No ale zaraz i my do nich dołączymy. Jeszcze tylko kilka rzeczy zrobić, ogarnąć, przygotować.

I cieszę się na ten Program, bo pewnie znowu nam się różne rzeczy i sprawy związane z naszą rodziną uzmysłowią. Będzie okazja żeby się nad nimi zatrzymać i chwilę porozmawiać.

Jeszcze tylko wywieszę pranie, zrobię małe zakupy, zaczekam na MDMa, jeszcze tylko zatankujemy samochód, postoimy w korku na autostradzie (a może od razu pojedziemy bokiem?), jeszcze tylko...

wtorek, 30 września 2014

sprawdzony model

Zadzwoniła wczoraj pani ze sklepu, w którym oprócz sprzedaży sprzętu AGD mają również usługi polegające na naprawie tychże, że naprawa naszej, zabranej prawie 4 tygodnie temu do naprawy, zmywarki będzie kosztowała około 400 zł i żebym się zastanowiła, czy na pewno ją naprawiać, czy może lepiej wymienić na nowszy model.
Doświadczenie życiowe mówi mi, że nowe, to wcale nie znaczy, że będzie trwalsze lub lepsze, więc stanowczo odpowiadam pani, że chcę, aby stary sprzęt został naprawiony i jak najszybciej do domu dostarczony, bo chociaż wprawy już nabrałam, to jednak ręczne mycie naczyń w kuchni do tego mało dostosowanej, nie należy do najprzyjemniejszych czynności.
Zdziwienie przez telefon pani było dość duże i nawet się delikatnie uśmiechnęłam, gdy pani mnie dla upewnienia się dopytała: "Czyli na pewno naprawiamy?". "Tak. Na pewno naprawiamy!"

I z uśmiechem wspominam minioną sobotę, gdzie zjechało się do nas troszeczkę ludzi, by przygotowywać się do warsztatów, które wkrótce we Wrocławiu się odbędą, którzy mimo tego, że byli naszymi gośćmi, widząc naszą przestrzeń (dziurę pod blatem) w kuchni, sami po sobie myli naczynia. Szybko, sprawnie i bez narzekań (przynajmniej ja ich nie słyszałam, albo nie chciałam słyszeć ;P), wymieniając się przy zmywaku ;)
Przyznać należy, że Goście wyjątkowi i chętni do pracy, a wszystko po to, aby na nowo doświadczyć tego, że małżeństwo jest wyjątkowym darem i warto się o nie troszczyć. Od początku do samego końca.

środa, 24 września 2014

bulwersacja

Coś mi tu nie gra.

Gdzie jest prawo ucznia?
Pracownik ma prawo pracy i zapewniony  40 godzinny wymiar czasu pracy tygodniowo, a uczniowie?
W czwartej klasie mają dzieci łącznie 30 godzin tygodniowo i, wierzcie mi, na zadania domowe poświęcają znacznie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Czyli pracują ponad etat. Nie wspominam o dodatkowych zajęciach, których u nas akurat niewiele, choć są (dwa razy w tygodniu treningi), bo bez nich to by Najstarszego Niesforka rozerwało.

I trafiło mnie dzisiaj, gdy dziecko siada do odrobienia zadań domowych z zajęć komputerowych, które moim zdaniem powinien zrobić w szkole, a przynajmniej mieć na to więcej czasu, bo czyż obowiązkiem ucznia jest posiadanie komputera w domu?

To prawda, że akurat my mamy ;) ale robienie notatek w dowolnym edytorze tekstów na temat dyskietek, maszyn Z1,Z2, Z3, kart pamięci wraz ze zdjęciami (nie zapominając o podpisaniu zdjęć i podaniu źródła) wykorzystując wiedzę z internetu to, jak dla mnie, lekka przesada.

I tak mają tych zajęć i lekcji dużo, że nawet jak są to zadania przy sprzęcie, który bardzo lubią, to po jaką choinkę te śmieci i w aż takiej formie??? Bo chociaż zajęć komputerowych w tygodniu jest tylko jedna godzina, to żeby zadanie domowe odrobić potrzeba już do tego dodatkowych 3.

Nie wiem, ale do tej pory to niewiele pozwalaliśmy korzystać dzieciakom z komputera, a zwłaszcza z internetu, więc filtrowanie zawartych tam informacji trwa bardzo długo, a do tego istnieje jeszcze konieczność sprawdzenie wiarygodności źródła i tym samym zmusza się rodziców do uczestniczenia "w procesie nauki".

Zwłaszcza teraz, na początku roku, gdy dzieciaki muszą się przestawić na inny tryb nauki. Muszą ogarnąć nowe przedmioty z nowymi nauczycielami, naprawdę, te zajęcia komputerowe są im do niczego niepotrzebne!!! Zwłaszcza z zadaniami, które muszą zrobić w domu.

I co mi z tej bulwersacji. Ano nic.
Zapisałam sobie "ku pamięci". :)



wtorek, 23 września 2014

z życia wzięte

Mimo że wszedł do pracowni pozytywnie nastawiony, obrócił się na pięcie i wybiegł.

Wcale mu się nie dziwię.
Też mi się zrobiło przykro, nawet bardzo przykro, gdy usłyszałam to, co usłyszałam.

Kilka tygodni temu Młodsze Niesforki poszły do pracowni malarskiej i tam rozpoczęły przygodę z malarstwem. Malują farbami olejnymi, na sztalugach, płótnie, różnymi pędzlami, sami mieszają kolory. Cały tydzień czekają na te zajęcia.
Początkowo pani prowadząca te warsztaty była niechętna, aby je przyjąć, bo takie małe, lepiej żeby ten starszy został, a nie te młodsze itd. Na próbę Młodsze zostały, a Starszy nie. I panią bardzo zaskoczyły. Bo pracują w skupieniu, czysto!, są chętne i przejęte.
Na następne zajęcia przyszedł też Najstarszy Niesforny Aniołek. Został, ale okazało się, że zamówione dla nas płótna nie dotarły jeszcze i Najstarszy tak naprawdę nie miał swojego zajęcia. Kręcił się, pomagał Młodszym, ale też się nudził. W pewnym momencie doszło do jakiegoś spięcia z rodzeństwem, Najstarszy zaczął się kręcić po korytarzach w piwnicy (trochę je zna, ale pani o tym nie wiedziała). Doszło w pewnym momencie do tego, że Najstarszy uciekł z pracowni i czekał na mnie na dworze.
Pani oczywiście poskarżyła się, Najstarszy, okazało się, że jest wkurzony na całą tę sytuację. Ogólnie porażka. Ustaliliśmy, że rzeczywiście było to zupełne nieporozumienie zostawianie go tam, kiedy nie miał swojej własnej pracy, a że przeszkadzał z nudów to też inna sprawa.

Od tego momenty minęły już dwa tygodnie i wczoraj Najstarszy Niesforny Aniołek nastawiony już bardzo pozytywnie do warsztatów, nawet z przekonaniem, że wypadałoby panią przeprosić, poszedł odprowadzić ze mną Młodsze Niesforki do pracowni.

Pani zadała pytanie:
"Czy Najstarszy Niesforek też zostaje?" (użyła przy tym zdrobnienia jego imienia).
Niesforek uśmiechnął się nieśmiało, miał bowiem ochotę na swoją samodzielną pracę i już cichutko pod nosem, trochę niepewnie odpowiedział, jakby czekając na dalsze pewne ze strony pani zaproszenie: "no nie wiem", gdy pani na to tonem stanowczym i ostrym odparła: "Ale ja nie chcę!"

W tym momencie, mimo że wszedł do pracowni pozytywnie nastawiony, obrócił się na pięcie i wybiegł.

Pani jeszcze dodała, że gdyby miał zostać i nie pracować samodzielnie, to ona wtedy nie chce żeby zostawał. Może zostać, ale ma pracować! (Tak jakby to była jego wina, że ostatnio nie miał na czym.) Cokolwiek by tam jeszcze powiedziała i nie wiem jak by przekonywała, na pewno nie zostawiłabym tu Niesforka.

Znalazłam go przy aucie. Roztrzęsionego, poturbowanego, pełnego agresji.

Powiedziałam mu tylko, że widzę, że zrobiło mu się bardzo przykro i że jest mu źle. Zapewniłam, że nie musi i nie będę go nigdy namawiała do zajęć z tą panią. I że go bardzo kocham.
Przez chwilę się wahał, ale przytulił się i mu trochę odpuściło. Cieszę się, choć widzę, że dorastając, już nie jest tak chętny do opanowywania emocji przez przytulenie. Choć to zawsze tak dobrze działało.
Bogu dziękuję, że tym razem też.

czwartek, 18 września 2014

wyzwania, wyzwania, wyzwania

Moje myśli już się nie chcą ładnie układać w ciąg logicznych wyrazów. Jakby odmówiły posłuszeństwa. Cały mój intelekt skierowany jest teraz na ogarnianie. Ogarnianie rzeczywistości.

Następnym razem, gdy zatęsknię za szkołą, to proszę Was, przywróćcie mnie do pionu.

Od przeszło tygodnia, gdy pierwszy entuzjazm powrotu do szkoły opadł, pojawiły się kryzysy emocjonalne. U wszystkich Niesforków. Gdybym była mamą jednego, to pewnie bym tego nawet nie zauważyła, albo nie umiała nazwać. Byłabym skupiona na jak najlepszym zorganizowaniu czasu dla tego jednego, a tak ogarniając całą trójkę na różnych etapach, widzę więcej. Każde z nich przeżywa inaczej, każde z nich wyraża się i komunikuje inaczej. Każde z nich wymaga czasu. Tym bardziej, że sposoby reagowania i wyrażania się, zwłaszcza przez chłopców, nie mieszczą się w ogólnie przyjętych standardach. Dla nas, rodziców, to wielkie wyzwanie - ogarnięcie tych typów osobowości i temperamentów, i jak się okazuje, dla nauczycieli również. Po raz kolejny okazuje się, że tylko ścisła współpraca z nauczycielami, może wystarczy tylko z wychowawczynią, będzie niezbędna. Bo chociaż pani ma już osiemnastoletnie doświadczenie w pracy z dziećmi w szkole, po dwóch i pół tygodnia codziennej pracy, nijak nie "rozgryzła" naszego Najstarszego Niesfornego Aniołka. Długa rozmowa po pierwszej wywiadówce "otworzyła" jej oczy na wiele aspektów i zachowań Niesforka. Ufam, że dalej będzie lepiej.

Czeka mnie teraz jeszcze rozmowa z wychowawczynią Średniej Niesforki, która jest zupełnym innym dzieckiem, bardzo poukładanym i grzecznym. Ale zaczyna dotykać ją to, że pani generalizuje. Skupia się bowiem na zachowaniu tych, co rozrabiają, a mało zauważa i docenia tych, co są grzeczni. Oby Niesforce nie przestało zależeć.

A Najmłodszy, który został przeniesiony do grupy, która uważana jest za tą najstarszą przestał się tym ekscytować. Zatęsknił już za starszą grupą i za swoją panią. W ramach wyrażania swoich uczuć i przeżyć, okazał swoje rozczarowanie w sposób bardzo konkretny - przestał się do swojej "starej" pani odzywać, obraził się. Ale i tak za nią bardzo tęskni.

Przede mną wyzwania, przed nami wyzwania - spróbujemy to wszystko ogarnąć! No bo któż, jak nie my :)





sobota, 13 września 2014

konstruktywnie

Zdaje się, że niechcący wprowadziłam Was w błąd.
Zaczęłam bowiem wczoraj pisać mało budujący wpis, ale szybko się z niego wycofałam, bo nic konstruktywnego nie wnosił, a wręcz jeszcze bardziej mnie dołował,  lecz niechcący nacisnęłam "opublikuj".

Na szczęście Mój DrOgi Mąż poświęcił mi chwilę czasu. Umocnił mnie rozmową, dał wsparcie.

Zmieniłam swój sposób myślenia. Już jest mi dużo lepiej.

:)

wtorek, 9 września 2014

student w przedszkolu

Gdy w przedszkolu pani wychowawczyni opowiada w jakich godzinach odbywają się poszczególne zajęcia i jak dzieci muszą być zorganizowane, żeby dać radę, a przy tym dzielone są na podgrupy, grupy, na te dzieci, które krócej, na te, które dłużej,dopytuję, czy jest jakiś moment, że są razem i mają czas na zabawę ;)))
Uśmiech pani od ucha do ucha zdradza, że rozwaliłam ją tym pytaniem. Sama podsumowuje, że dzieci jeszcze przedszkola nie skończyły, a funkcjonują już jak studenci. Chodzą na zajęcia to do tej sali, to do tamtej, to na obiadek do stołówki itd. (Nasze przedszkole na dodatek jest częścią szkoły podstawowej - jest to Zespół Szkolno Przedszkolny i najstarsza grupa dzieci ma zajęcia już na terenie szkoły, obok klasy pierwszej).

Śpieszę Wam, Drodzy Czytelnicy, z wyjaśnieniem, że to wszystko przez to, że właściwie w przedszkolu, oprócz zajęć, które obejmują podstawę programową nie może być żadnych dodatkowych zajęć. No chyba że przedszkole bierze udział w projekcie unijnym. Nasze akurat jest od zeszłego roku jest w trakcie a projekt obejmuje takie zajęcia jak logopedia, gimnastyka korekcyjna, spotkania ze sztuką i język angielski. No i ułożenie planu dla wszystkich jest niemałym wyzwaniem, tym bardziej, że nie wszystkie dzieci uczęszczają na wszystkie zajęcia. I nawet można by się było cieszyć, że takie bogactwo i szczęście na nas spadło, gdyby nie to, że projekt zaczął się w marcu, a kończy w grudniu i godziny trzeba wyrobić. Deklarując swoją chęć uczestnictwa w tych zajęciach zobowiązana jestem do tego, aby dziecko w nich uczestniczyło i tylko choroba i zwolnienie lekarskie jest  w stanie usprawiedliwić absencję.



Stwierdzam, że dzieciństwo jakby się skróciło. Rodzice dzieciom zgotowali ten los ;)
Na szczęście Najmłodszy Niesforny Aniołek bardzo lubi wszystkie zajęcia, na które uczęszcza i to jest wystarczający argument, aby znosić młodego studenta w domu.

Najstarszy Niesforny Aniołek natomiast również zachowuję się jak student. Uważa, że do sesji jest jeszcze dużo czasu. Nadziwić się nie może, że ledwo rok szkolny się zaczął, już ktoś od niego czegoś wymaga. Przyniósł już swoją pierwszą ocenę. Nie zdradzę jaką. Powiem tylko, że za 10 błędów ortograficznych nic innego się nie należało.

poniedziałek, 8 września 2014

dylematy sowy

 Nasłuchałam się niedawno o tym, jak to w okolicy ludzie sobie smacznie spali na piętrze, a nieproszeni goście w tym czasie zajęli się porządkami na parterze. Adrenalina zwiększyła swoje stężenie w moich żyłach, gdy w niedzielę o piątej nad ranem usłyszałam brzdęknięcie. Adrenalina zwiększyła stężenie  i jednocześnie mnie sparaliżowała, ale nie do tego stopnia jednak żebym nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Wręcz przeciwnie. Ruchem zdecydowanym i stanowczym (z wielkim trudem - bo sen miał akurat mocny) zbudziłam Mojego DrOgiego Męża, aby jego rycerska postawa kolejny raz mogła być ujawniona.

Na wszelki wypadek schowałam głowę pod kołdrę i czekałam na rozwój dalszych wydarzeń. MDM zrobił bezszelestny obchód po domu i po krótkiej (chyba) chwili wrócił do pokoju uspakajając mnie, że nikogo nieproszonego w domu nie ma. Przyznaję, speszyłam się trochę, że budzę chłopa, bo coś pewnie mi się przyśniło, ale mój Rycerz uspokoił mnie stwierdzając, że mam bardzo czujny sen, gdyż rzeczywiście mogłam usłyszeć hałas, gdyż spadła firanka (taka zazdrostka doklejana na lekkim drążku do framugi okna) w kuchni i stuknęła o szklaną doniczkę.

Informację przyjęłam z wyraźną ulgą, po czym odwróciłam się na drugi bok i na chwilę zasnęłam. Nie wiem, jak długo trwała ta drzemka na drugim boku, ale gdy znowu się zbudziłam i zeszłam na dół, zastałam Niesforne Aniołki oglądające bajkę i MDM w drzwiach. Właśnie wrócił z basenu!!! Upsss....

Zaraz po tym przeczytałam, że osoby z osobowością "sowy", jeśli chcą wcześniej wstawać, to powinny znaleźć tę godzinę nad ranem, gdzie sen jest płytki i nastawiać sobie budzik na taką właśnie wcześniejszą godzinę, zanim sen przejdzie znowu w fazę snu głębokiego, bo później to nawet końmi nie idzie sowy wyciągnąć z łóżka.

Przez chwilę zastanawiałam się, że może powinnam przestawić budzik na piątą nad ranem i dzień zaczynać w nocy, ale już dzisiaj wszelkie takie dylematy odrzuciłam. Bo jak? Musiałabym wcześniej chodzić spać. A to zdecydowanie nie leży w mojej naturze.


środa, 3 września 2014

"dzieci nam się starzeją"

Ze zdziwieniem patrzę na statystyki i stwierdzam, że czasami jeszcze ktoś tu zagląda. Przyznać muszę, że sama też zaglądam i dziwię się, że nic u mnie nie słychać.

To już chyba tak jest, że wypadłszy z rytmu ciężko do niego powrócić.
Doświadczam tego od kilku miesięcy na blogu. Nie mogę zatrybić.

Poziom stresu w rodzinie zdecydowanie się podniósł. Zawsze był wysoki i taki pewnie pozostanie. Otaczająca rzeczywistość nie przestaje mnie zadziwiać i nie mogę się nadziwić, że jeszcze przy tym wszystkim jakoś funkcjonujemy.
W tym roku z radością witam nowy rok szkolny z nadzieją na jakąś stabilizację, dzięki której będę mogła jakoś odreagować gonitwę i zmieniającą się sytuację w reakcjach i relacjach służbowych. Radością napełnia mnie nasza Średnia Niesforka, która rozpoczęła właśnie naukę w pierwszej klasie. Jest przeszczęśliwa z tego powodu, a ja dzięki temu spokojna. Dumna jestem patrząc na coraz bardziej samodzielnego Najstarszego Niesforka, który rozpoczął poważną naukę w czwartej klasie. Zaczynam się zastanawiać, kiedy tak urósł, i dlaczego tak szybko się zmienia. Tak bardzo bym nie chciała popełnić zbyt wielu błędów (bo że będą to wiem). Oby mi nigdy nie zabrakło mądrości i wyczucia. Z pewną nostalgią przyglądam się Najmłodszemu Niesforkowi, bo chociaż on jeszcze jest przedszkolakiem, to zdaję sobie sprawę, że za chwile już nim przestanie być, zacznie chodzić do szkoły i skończą się i jego beztroskie lata dzieciństwa.

Gdy dorastałam, śmiałam się z powiedzenia mojego Taty: "Dzieci nam się starzeją!" Stwierdzam, że miał rację, bo przecież nie my ;)
Dodam jeszcze tylko, że Tato nie przestał tak mówić, ale przecież rodzice to niekoniecznie mają rację, nie?

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

okopy w domu

Mogłabym dzisiaj przekopiować wpis Okruszyny, bo znalazła słowa, których mi brakuje (jak zwykle zresztą ;). Choć bohaterów jakby mniej - nie ma kotka, zamiast niego od trzech dni walczący z biegunką Najmłodszy Niesforny Aniołek. Zmęczona tym stanem, patrzę na naczynia, które nieczułe na moje prośby o pomoc, patrzę na pranie błagalnym wzrokiem - ale też mnie ignoruje. Gdy stoczę walkę z bałaganem w jednej części domu natychmiast rozgaszcza się w innej. No prawda, że gościnny dom chciałam zawsze prowadzić, ale nie dla bałaganu.

Z Najstarszym Niesfornym Aniołkiem próbowałam dzisiaj powalczyć z bałaganem w jego pokoju. Nie dość, że w pewnym momencie miałam wrażenie, że zrobił się jeszcze większy niż przed rozpoczętą bitwą, to dodatkowo stoczyłam walkę z samym Niesforkiem (mam nieodparte przeczucie, że to zaczyna być zbuntowany nastolatek). Już chciałam odbezpieczyć zawleczkę w granacie, gdy w ostatniej chwili wybrałam numer do Mojego Drogiego Męża, aby uciekał ze swojego pola bitwy i wracał do domu. Jakież to szczęście, że mógł! Zabrał Starsze Niesforki z domu. Walczę więc już tylko z bałaganem i biegunką. Momentami z Najmłodszym Niesforkiem, żeby nawadniające środki przyjął. Czuję się tak, jakbym w jakiś okopach była.

Mam wrażenie, że kiepsko bym się spisywała, gdybym była jedną z tych kobiet, które zostały w domu troszcząc się o latorośle, gdy mąż musiałby w prawdziwych okopach.

Okruszyno, skąd wziąć ten kamyk?


piątek, 22 sierpnia 2014

życiowa prawda

Góry Stołowe zostały przez nas schodzone. Niesforki są przeszczęśliwe z tego powodu i nawet trochę rozczarowane, że tak krótko, że to już koniec. Ale ja już to wiem, że lepiej dla nich, gdy mają czegoś niedosyt, niż zdążą znudzić się na maxa. Do spokojnego powrotu do domu przekonały ich odwiedziny kuzynki, która na co dzień mieszka na Wyspie, a od kilku dni u Babci we Wroclove.

Zjechaliśmy więc do domu w oczekiwaniu na kuzynkę wraz z jej mamą. Znaczy z moją Sisterką. No i przyjechały wczoraj mimo wszystko nas zaskakując, bo nie spodziewałam się ich o tak wczesnej porze, zastając nas w księgarni, gdzie wydałam prawie 600 zł na podręczniki dla Najstarszego Niesfornego Aniołka. Co z tego, że Średniej Niesforce nie muszę póki co niczego kupować, bo Ministerstwo ma ją zaopatrzyć w nowy podręcznik :/, gdy właśnie sobie wyobraziłam, ile to mogą kosztować nas podręczniki dla dzieci, gdy już wszystkie będą w klasach wyższych niż 1-3. Może matematyka nie jest moją najmocniejszą stroną, ale 3x600 to komputer mi wyliczył, że to 1800PLN!!!

No ale wracając do Sisterki i jej córci to przyjechały przywożąc od mojej Mamy 5 kg obranych już jabłek!!! Owocówki zaczęły krążyć nad nami upierdliwie, irytując przeraźliwie. Mimo że piec nie lubię, robię placek wg przepisu Okruszyny, przysyłany w odcinkach sms-owych (w jej wydaniu było to niebo w gębie, w moim już nie tak dobre) i gotuję kompot, resztę podjadam chcąc jak najszybciej pozbyć się problemu. Po jednym wieczorze mamy jabłek dosyć. Wychodzą nam bokiem ;P

Śmieję się z Sisterką sącząc drineczka (na Cydr jabłkowy nawet nie spoglądając ;P), że chyba Mama pozazdrościła nam tego spotkania i chciała, żebyśmy cały wieczór o niej myślały :PPP

Nie da się ukryć - cel osiągnęła. Ale ... placuszek dzisiejszego wieczoru jakby lepszy. I gdy specjalny Gość u nas w domu gościł, nawet cieszyłam się, że mogę poczęstować sezonowym domowym plackiem.

Rodzice zawsze wiedzą co dobre dla ich dzieci ;P

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

nocne sms-y

Doktorowie, ktorzy nam towarzysza w gorskich wyprawach, wieczorem otwieraja kino letnie (przezornie nie wspomne, ze film dla dzieci). Na ekranie niewiele wiekszym od kartki bloku rysunkowego. Nikomu to nie przeszkadza. Nawet brak popkornu nie byl dotkliwy.

Po skonczonym seansie, gdy dzieci wszystkie mialy juz byc zaopiekowane mielismy sie spotkac na wieczorku integracyjnym dla doroslych. Poniewaz u Doktorostwa dosc maly Osesek jest, to niejako on wyznacza rytm.
W oczekiwaniu na sciszone pukanie do drzwi zaczynaja i nam sie kleic oczy, ze nawet mimo trzezwosci godnej miesiaca sierpnia, zaczyna nam sie urywac film. Pisze wiec sms-a do Doktorowej, ktora za sciana:
Ja: Nie gniewajcie sie, ale padamy.
Doktorowa: Nie gniewamy sie, my tez ;) Wlasnie skonczylam usypiac Oseska. Dobranoc.
Ja: Dobranoc. Nie ma to jak wyrozumiali wspoltowarzysze gorskich wedrowek:)
Doktorowa: Nie ma sprawy :) Doktor tylko ubolewa, ze nie ma z kim wina wypic ;) Do jutra. Pa
Ja: To moze jednak ;)?

Sama korespndencja tak sie ubawilam, ze rozbudzilam. Czytam MDM powyzszy dialog smiejac sie z tego w glos. MDM skwitowal, ze  Sasiedzi slyszac moj smiech pewnie tez juz nie spia. Za niedluga chwilke slychac sciszone pukanie do drzwi... Doktorowie przyszli pozyczyc korkociag;)

Nie ma to jak dobrzy wspoltowarzysze wedrowek gorskich, ktorzy lubia integracje ;)


niedziela, 17 sierpnia 2014

Szczeliniec - marzenie


Wielkie plany pozostaly planami, a wlasciwie zle mowie,  ulegly znacznej weryfikacji. Z koniecznosci podzielilismy na dwie podgrupy: meska i zenska. Meska dolaczyla sie do Rodzinki Doktorow i poszli zdobywac Szczeliniec. Zenska natomiast, pomimo ze checi wielkie miala na gorska wedrowke, a po konsultacji z lekarzem i farmaceuta, postanowila pozostac u podnoza gory grzejac sie w Pasterce (schronisku) i czekajac na poprawe stanu Sredniej Niesforki :( Dopadlo bowiem  niewiadomoco dziewczyne podnoszac jej temperature i wyplukujac wszystko, co dobre.
Zal troche jest, bo to Niesforka najbardziej marzyla o tych wedrowkach, a wyszlo, ze musi sie cieszyc samymi widokami.

Sacze wiec sobie kawke pod Szczelincem skad serdecznie Was pozdrawiam :)


FBF10D78-5E18-412C-8FDA-38539B414F7D

czwartek, 14 sierpnia 2014

szachy na wyzszym poziomie

Dokonanie zmian chocby tylko w zmianie nazwy bloga wcale nie jest proste, bo i to wymaga chwili czasu, i natchnienia. Jako ze ani jednego ani drugiego nie ma, to postanowilam umiescic post informacyjny.

Wyprowadzona z rownowagi chyba milion razy mimo wszystko opanowalam, przy nieocenionej pomocy MDM, chaos, balagan, Niesforne Aniolki i resztki nerwow. Wszystko razem zapokowane zostalo do auta i wywiezione. Po drodze wprawdzie resztki nerwow potrzebowaly reanimacji, ale dzieki temu jeszcze zyje :)

MDM mowi, ze to co sie teraz dzieje w naszym domu to manewry. To gra w szachy na wyzszym poziomie. Wszyscy graja ze wszystkimi. Pojedyki, potyczki na porzadku dziennym i bloga i cisza i sielanka rowniez.

I okazuje sie, ze psuje sobie statystyke, gdyz do tej pory mialam 100% wygranych w szachy. A teraz niekoniecznie.
A 100% wynikalo z tego, ze raz w zyciu zagralam w szachy i wygralam. A ze byla to podobno bardzo interesujaca gra, to od tamtej pory postanowilam nie psuc sobie statystyki.
Az do teraz. Bo w domowych zawodach roznie mi to wychodz;P


A i wywiezlismy sie w Gory Stolowe. Niesforki same zaproponowaly i .... czemu nie?

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

czas na zmiany?

Odnoszę nieodparte wrażenie, że pomimo mnogości przeżyć i tematów nadających się do uwiecznienia ich w domowym pamiętniku,  pozostają w nim ciągle puste kartki, to nadszedł czas na zmiany.

Moim zdaniem nadeszła ta chwila, że trzeba coś zmienić na tym blogu.

Może zacznę od zmiany nazwy.

Zamiast Dosipisanie będzie Dosimilczenie.

Przynajmniej będzie zgodny z prawdą ;P


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

leniwa niedziela i marzenia

Leniwa sobota zmieniła się w leniwą niedzielę, która jednak z samego rana nie zapowiadała się zbyt atrakcyjnie i miło. Nie wiedzieć dlaczego, Średnia Niesforka, skoro świt, postanowiła sprawdzić swoje umiejętności zdobywane podczas zajęć dla grzecznych panien. Na szczęście koło południa znudziło się jej haftowanie i rzeczywiście rozpoczęła się leniwa niedziela. O ile leniwą niedzielą można nazwać okiełzanie trójki Niesfornych Aniołków.

Zaczynam mieć dosyć wakacji.
Kiedy w końcu rozpocznie się szkoła?
Tu najdziecie to, o czym właśnie marzę :)

niedziela, 3 sierpnia 2014

leniwa sobota

Otrzymałam zakaz gotowania!

Z początku nie wiedziałam w czym jest rzecz. Czyżbym tak niesmacznie gotowała, że lepiej, żebym wcale?
Właściwie wcale bym się nie obraziła, bo nie przepadam za pichceniem, ale jednak nie o to chodziło. Chodziło o to, że w domu robi się za gorąco.

Więc w upale, siedząc na bocznym tarasiku, MDM skręcał nowego grilla z tysiącem śrubeczek (mnie się odechciało, jak tylko zobaczyłam tę szaloną ilość), a ja mu towarzyszyłam sącząc popołudniową kawę. Po kilku godzinach mozolnej pracy udało się rozpalić grilla i upichcić obiad, który w międzyczasie stał się kolacją.

Nie ma to jak leniwa sobota :)

Nie dla wszystkich jednak. Najmłodszego Niesfornego Aniołka zaproszono dzisiaj na urodzinki do kolegi. Obierając go usłyszałam od rodziców, że zorganizowanie urodzinek przerosło ich trochę, bo nie spodziewali się tego, że tak trudno będzie ogarnąć garstkę pięciolatków. Nie żeby byli niegrzeczni, ale że są dość ruchliwi i z milionem pomysłów na minutę. Dowiedziałam się również, że Najmłodszy Niesforny Aniołek jest niezwykle zwinny i bardzo odważny. Wchodzi tam, gdzie ich starsza córka nie ma odwagi i skacze na bok ze zjeżdżalni. I nic mu nie jest, i widać, że niejedną przeszkodę w życiu już ominął.

Nie wiem znowu, co o tym sądzić. Czy to był komplement, czy skarga, że niemal o zawał serca nie przyprawił rodziców kolegi nasz Niesforny Aniołek.

Tak. Dzieci dziedziczą geny po rodzicach. Te "koktajle genowe" naszych Niesforków chyba wiele też mówią  o rodzicach :P


środa, 30 lipca 2014

Agnieszka

Wróciwszy z nadmorskiego buszu miałam wielką potrzebę odwiedzenia fryzjera. Odkąd mieszkam w tych okolicach, a będzie tego już z siedem lat, odwiedzam jedno miejsce.

Trafiłam tam przypadkiem, ale kobieta - właścicielka zakładu w jednej osobie - ujęła mnie swoim podejściem do klienta. Przypadłyśmy sobie do gustu i trochę do serca. Jako że wiek nasz był podobny, doświadczenia w pracy również (chociaż nie mam nic wspólnego z fryzjerstwem ;), dzieci nasze chodziły do tego samego przedszkola, później szkoły, a nawet klasy, więc tematów do rozmowy znalazło się dużo. Z czasem pojawiły się też bardziej osobiste, szczere i otwarte.

Dwa lata temu okazało się, że jest chora na białaczkę. Przeszczep szpiku był dla niej szansą. Długo szukano dawcy. Sama poddałam się weryfikacji (podchodziłam do tego zresztą kilkukrotnie, bo po infekcji byłam, bo nie w tej fazie cyklu itp.), ale nie byłam dla niej dobrym dawcą. Dawca znalazł się w Izraelu a przeszczep odbył się w lipcu zeszłego roku. No ale pojawiły się powikłania. Wystąpiła choroba: przeszczep przeciw gospodarzowi. W paskudnej postaci i ciągle objawiająca się w nowych miejscach, niszcząc kolejne narządy.

Ale Agnieszka walczyła. Każdego dnia. I pomimo że ludzie zaczęli jej unikać, bo sami czuli się bezradni i nie umieli znaleźć słów, którymi mogliby z nią porozmawiać, ona każdemu dobre słowo powiedziała i pocieszała. Była po prostu niezwykła.

Będąc na urlopie otrzymałam wiadomość, że zmarła. Ostatnie dni była w śpiączce, ale reagowała na bliskich, na ich obecność. Nie byłam w stanie dojechać na pogrzeb, ale znany mi i jej Ksiądz przyjął prośbę o odprawienie Mszy Św. w jej intencji, za co jestem ogromnie wdzięczna.

I po powrocie z urlopu poszłam do zakładu, w którym od dwóch lat o moje włosy dba jej współpracownica, pani Kasia (wspaniała fryzjerka) i płakałam w duszy (i nie tylko), bo żal. Strasznie żal. Żal Agnieszki - cudownej dziewczyny i żal jej rodziny. Męża, dwójki dzieci. Żal rodziców, którzy oddanie byli przy niej. I żal nas wszystkich, bo odeszła kobieta, która tak wiele wnosiła do życia. Miałam szczęście, że ją poznałam. Byłam jej osobą niezwykle ubogacona.


czwartek, 24 lipca 2014

jakiś fariacki sen


Dzień 14

Urlop w pełni. Słońce ciągle przygrzewa. Komarów ciągle nie ma. Zasięg od czasu do czasu się pojawia, ale nie ma czasu i ucieka.
Zastanawiam się, jak długo tak jeszcze wytrzymam. Ile można leżeć na leżaku i prażyć się w słońcu. Myślę, że już pewnego rodzaju znużenie mną ogarnęło a może to tylko zbyt duża ilość słońca. W każdym razie, leżąc na plaży miałam sen. Bardzo dziwny.

Śniło mi się, że jadę pociągiem. Na dodatek w nocy. Wyobrażacie to sobie jechać gdzieś całą noc pociągiem na dodatek nie kuszetką, bo tam już nie było miejsc, tylko tak, po prostu, na siedząco w zwykłym przedziale? Więc jechałam tym pociągiem, nie wiem dokąd. Dopiero, gdy dojechałam na miejsce okazało się, że jestem w …. Stolycy. (Pewnie to kompleks ujawnił się podświadomie, ja – ostatnio mieszkająca na prowincji zjawiam się nagle w stolycy.) Zadumałam się (no zdarza mi się), co ja robię tu? Pewnie ukulturalnić się przyjechałam, tak sobie pomyślałam. Jakiś teatr, opera, koncert  – pewnie coś z tych rzeczy. Idę więc do wyjścia, ale mijając lustro kątem oka zauważyłam przechodzącą postać. Coś mnie w niej zaintrygowało więc zatrzymałam się i przyjrzałam. Wyglądała znajomo. I dziwacznie. Miała wyblakłe, pomarańczowe włosy, stare, zużyte sandały, plecak na plecach. Normalnie jakby właśnie z buszu wyszła. Spokoju mi nie dawała, bo coś mi mówiło, że ta osoba w lustrze to jestem ja. Ale jak to ja? W takim stanie ja? Przecież ja przyjechałam tu ukulturalniać się!!!

W pewnym momencie z zadumania wywołał mnie telefon. To Sollet. Hmmm … Nie wiem, czy wypada się przyznawać, ale Sollet to znajoma poznana w sieci. A tak naprawdę to nie wiem, kto się kryje pod tym Nickiem. Ale nic to. Odbieram, i Sollet zaczyna mną kierować: Idz w stronę parkingu, wyjdź zza winkla, stój, skręć  w lewo, prosto, tam jest Basia Hesed, przywitajcie się. Wykonuję wszystkie polecenia posłusznie podczas gdy Sollet w między czasie wykonuje trzysta trzy inne czynności z drugiego końca skrzyżowania.

Myślę sobie, że to jakiś obłęd. Ale dalej posłuszna Sollet wsiadam do auta, w którym i bigos, i warzywa, i biżuteria, i rozkładany fotel! Okazuje się jednak, że i Sollet wykonuje pewne czynności pod dyktando. Co chwile ktoś jej mówi: skręć w prawo, skrę w lewo, jedź prosto. W międzyczasie sama Sollet opowiada coś o szybowcach, o dziurze i zegarkach do opchnięcia. O co tu chodzi?

Zaniepokojona, ale bez możliwości powrotu, bo nawet nie wiem, gdzie jestem, jadę dalej. W pewnym momencie zatrzymujemy się przed bramą, która się otwiera, ale gdy tylko podjeżdżamy do niej, to się zamyka, więc cofamy, brama w tym czasie się otwiera, podjeżdżamy, znowu się zamyka, cofamy, otwiera, podjeżdżamy, zamyka. Choroba lokomocyjna się zbliża. W pewnym momencie Sollet nabiera pewności siebie i nie cofa się, brama ustępuje. Okazuje się bramą zdalnie sterowała… cóż… no…. Rybeńka – ta dusza towarzystwa w blogowym świecie. Tu okazało się, że pod tym nickiem ukrywa się prawdziwa dyktatorka, wyzyskiwaczka ludzi, na dodatek złośliwa, chociaż niezwykle piękna i ciągle uśmiechnięta. Dyrektorskim tonem prowadza nas po swoim pałacu. Można w nim się poruszać tylko po wyznaczonych ścieżkach, tylko w określonych kierunkach i tylko w wyznaczone miejsca. Wszystko jest przewidziane. Nawet częstotliwość korzystania z toalety. Gdyby się komuś miało coś pomylić wszędzie wywieszone są znaki ułatwiające powrót na jedyną i właściwą ścieżkę. Nad wszystkim czuwa pewna Ostra kamerdynerka, która , jako jedyna, ma prawo do chodzenia  w szpilkach, reszta towarzystwa najlepiej boso.

No właśnie: reszta towarzystwa – dobry temat. Z minuty na minutę zaczynają mnie otaczać nowe osoby. Każdą znam, chociaż zdecydowanej większości nigdy nie widziałam. Powoli zaczynam łączyć nicki z osobami. Coraz ich więcej, więcej, więcej. Ile ja ludzi znam!!! Znaczy znam, czy nie znam??? Szaleństwo. Lecz impreza nie dla wszystkich. Żeby się na nią dostać, trzeba było mieć bilet wstępu. Okazało się, że tym biletem wstępu jest torebka. Kto chciał wejść musiał dać torebkę. Zamiast uciekać w popłochu oddaję swoją elegancką kopertówkę do teatru (jakbym w buszu wiedziała, że będę w teatrze ;P).
Gdy już wszyscy się zjechali gospodyni zaprasza na zakupy. Coś przecież trzeba jeść. Więc tłum kobiet biegnie do pobliskiego supermarketu i wykupuje wszelkie możliwe rzeczy potrzebne na spotkanie. Rybeńka spalona w pobliskim sklepie. Kobiety te bowiem zachowywały  się obłędnie, niczym fariatki.
Po zakupach, gdy już wydawało się, że coś się rozpocznie, gospodyni wpada na kolejny pomysł – idziemy na koncert!!! No, nareszcie! To jednak kulturalny wypad do stolycy.  No ale jak na koncert w ubraniu, w którym z buszu. Przypomniało mi się, że miałam ze sobą plecak. Znalazłam w nim moją niedzielną sukienkę, w której do kościoła w niedzielę. Rybeńka widząc moje zakłopotanie postanawia zawieść nas jednak do kościoła, gdzie zawsze prawdziwa Wieczerza…

Nagle okazuje się, że jesteśmy również – dosłownie jednocześnie – na koncercie. Śpiewamy wraz z chórem anielskim nie tylko Sanctus, sanctus, ale wiele innych. Rybeńka w altach, ja w sopranach, które tak wysokie, że nawet stawanie na palcach nie pomogło, aby wyższe dźwięki wydobyć. Prowadzący był bowiem wyjątkowo wysokim tenorem i rozpoczynał wszystko bardzo wysoko. Na końcu specjalne podziękowania dla chóru. Uświadamiam sobie, że zawsze chciałam w takim chórze śpiewać z Rybeńką. Marzenia się spełniają.

Gdy wróciłyśmy do pałacu impreza już trwa. Trudno ją opisać. Wszędzie się coś dzieje. Na tarasie, pod tarasem, na stole, pod stołem, w kuchni, w łazience, co niezwykle burzy harmonogram korzystania, ale jakoś wszyscy dają radę. No dobra - prawie.

Impreza słodka, słona, wytrawna, wesoła. Szkoda mi mojej niedzielnej sukienki, zakładam spodnie – okazuje się, że jednak w buszu zdołałam się przygotować do tych okoliczności.
Ktoś włączył muzykę. Piękne piosenki puszczali. Aż chciało się tańczyć i śpiewać. Tak pełnym gardem, na cały głos, wspominając coraz to nowe fajniejsze kawałki, nawet takie, gdy biegało się w mundurze harcerskim.  
Trwały niekończące się rozmowy wszystkich ze wszystkimi, w podgrupach, w innych salach a nawet komnatach i łaźniach. Nie obyło się też bez walk. Impreza została poważnie zagrożona, gdy w pewnym momencie nastąpił atak os, a nawet niezwykle groźnych nietoperzy, które latały po pokoju wplątując się we włosy. Gdyby nie Futi , która została pogromcom krwiożerców, nie wiem, czy coś by z nas pozostało. W ogóle Futi okazała się być nie tylko pogromcom nietoperzy, ale również siostrą pierwszego w upojeniu kontaktu dla wielu.

Sen trwa, bo przecież nie jest możliwe, aby tyle fariactwa w normalnym świecie się działo. Śniło mi się nawet, że śpię, lecz spać nie dają, bo ciągle ktoś woła: cicho, Dosia śpi! Raczej spać by chciała. Gdy już dłużej spać nie mogłam w tym moim śnie, zeszłam po jedynej słusznej ścieżce na dół, gdzie śniadanie podano – zimną jajecznicę w prawdziwych jajek, które Hesed przywiozła. Cóż… Dalej wszystko było dziwne. Nawet kawę robiono przez widelec.

Nagle, tak jak towarzystwo przyszło, tak zaczęło wychodzić. Zostałam sama z gospodynią. Nawet kamerdynerka się ulotniła przez co dostałam mopa do ręki i musiałam podłogi zmywać. Wszelkie przejawy buntu z mojej strony zostały ukrócone przez wielką płetwę.
I nawet nie wiem kiedy, znowu znalazłam się w pociągu, znowu w zwykłym przedziale, bo nie było wolnych kuszetek. I znowu jechałam całą noc…

Dzieci wołają: mamo, chodźmy już na lody!!!
Ocknęłam się w pewnym momencie na plaży, słońce ciągle praży. A!  To sen. Musiał to być sen, na dodatek jakiś fariacki sen, niczym sen Fariatki.
Ale mam dziwne przeczucie, że coś jednak musiało być na rzeczy, bo znalazłam koło siebie kolorowe buty, których wcześniej nie miałam i dwa bilety w portfelu. Łączna liczba przejechanych kilometrów 1223. Nie.. To tylko Fariatka byłaby do tego zdolna, a ja …

sobota, 12 lipca 2014

Wakacji nie ma ;)


Nieoczekiwanie slonce nie wyjrzalo zza gestych chmur, ktore daly nam to, co mialy najlepszego - mianowicie obfity deszcz. Coz, nawet w takim miejscu, jak to, deszcz, okazuje sie, jest jak najbardziej prawdziwy. Zmienilismy wiec kierunki i zamiast na plaze wybralismy w las.
Nie wiem, na czym to polega i w czym jest rzecz, ze mamy ogromna trudnosc, aby zachecic dzieci do  wyjscia na spacer, ale gdy juz sie na nim znajda, to biegaja, spiewaja i sa przeszczesliwe. Mam nadzieje, ze to tylko chwilowa i przejsciowa proba sil z rodzicami ;)

Truno momentami za nimi nadazyc, ale odpuscic tez nie mozemy.
Wakacje wakacjami, ale w wychowaniu wakacji nie ma. Byloby pozniej ciezko.

piątek, 11 lipca 2014

SPA

Wyrwani z niezliczonej ilości obowiązków trafiliśmy do miejsca, gdzie nie dolatują komary, mewy zawracają, a zasięg wszelkich udogodnień technicznych i komunikacyjnych  z daleka omija to miejsce.








Ale zdaje się, że jest nam tu dobrze. Chociaż czujemy się momentami, jak ta muszelka na plaży. :)



Niebo bezchmurne, temperatura w sam raz. Żyć nie umierać.
Wraz z porywistym wiatrem w  pakiecie wczasowym otrzymałam piling z drobnych ziarenek piasku.

Nie ma to jak SPA :)

piątek, 4 lipca 2014

ku pamięci #2

Miało być wcześniej, ale koniec roku i początek wakacji dla rodzica, który nie ma wsparcia rodziny, bo ta zbyt daleko, był na tyle wyczerpujący i  męczący, że ogranicza się tylko do wykonania rzeczy naprawdę istotnych i niezbędnych.
Po raz kolejny doświadczam prawdziwości stwierdzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. O ile wakacje dotyczyły mnie bezpośrednio, to był to najpiękniejszy okres w życiu. Ale gdy dotyczą mnie już pośrednio, to senkjuwerymacz.
Przede wszystkim gdyby nie to, że zawodowo mogę pracować z domu i sama sobie regulować godziny pracy, to nie wiem, czy w ogóle byłoby możliwe przeżyć dwa miesiące. No niby są przedszkola dyżurne, ale jakoś tak żal prowadzić tam dzieci. Niby są półkolonie, ale w naszej okolicy ich atrakcyjność zdecydowanie bez polotu. Owszem, ciekawe również można znaleźć, ale trzeba by dzieciaka wozić do miasta wojewódzkiego. No ale przekonać go, że w wakacje warto wstać wcześniej, wsiąść w samochód i jechać pół godziny, żeby z obcymi sobie ludźmi spędzić pół dnia, to jakoś nie mam sumienia. Koledzy miejscowi natomiast się rozpierzchli, głównie do dziadków, no ale naszych w okolicy, jak było we wstępie, brak. Natomiast kondycja zdrowotna w tym sezonie moich rodziców zdecydowanie niesprzyjająca, aby przyjąć na dłuższą chwilę wnuka, nie mówiąc o wnukach.

Także spędzamy czas aktywnie w domu lub na pobliskim basenie, który w tej chwili robi za nasz prywatny basen, bo temperatura nie zachęca ludzi do spędzania tam wolnego czasu. No i szykujemy się do wyjazdu nad morze. A to, czy rodzina 2+3 może sobie pozwolić na wczasy pod gruszą, to jest już insza inszość.

No ale miało być ku pamięci.
W Dzień Ojca Najmłodszy Niesforny Aniołek pokazuje tacie w przedszkolu kolegę i mówi:
- On mnie bije!
Tatuś spiął się w sobie, ale zadaje spokojne pytanie:
- I co?
A synuś mu na to:
- Zawsze mu oddaję!

Tego samego dnia Najstarszy Niesforny Aniołek po treningu opowiada Tacie, że ćwiczy tam z nimi pewien chłopak, który jest starszy od niego, ale przyjął sobie wyjątkowo nieciekawy sposób bycia i wybicia i dokucza chłopcom, fauluje, a ostatnio upatrzył sobie naszego Niesforka. Gdy znowu wyprowadził go z równowagi Niesforek powiedział mu:
- Nie mów tak do mnie, bo będziesz miał kłopoty.
 Gdy tamten zapytał: - Jakie ?, odpowiedział mu:
- Będziesz miał do czynienia z moim Tatą!

:)
O sposobach interwencji napisałam tu.

No i jest jeszcze jedna rzecz, która dzisiaj szczególnie zasługuje na na notatkę ku pamięci, ale pozostawiam ją tym z największą ilością wolnego czasu. Wyjaśnienie TU.