środa, 31 października 2012

sklepowa

Opowiedziała mi wczoraj w sklepie Pani Sklepowa, która zawsze mnie zapyta o samopoczucie i zdrowie dzieciaków, niesamowitą historię. Historię jej rodziców. Opowiedziała o trosce, cierpliwości i łagodności swojej mamy, która od 5 lat troszczy się o swojego męża, który jest niewładny po udarze, a który wcześniej z troską, cierpliwością i łagodnością pomagał jej rehabilitować wnuki.

Tak mnie zagaduje, bo widząc, jak szukam Niesforków między półkami, a one co rusz to przynoszą nowe opakowania łakoci i ze słodkim spojrzeniem pytają: czy mogą, a ja nie umiem odmówić, wspomina czas, kiedy ona za swoją trójką się uganiała, a było to jeszcze trudniejsze, bo dzieci niedosłyszące. I tak patrząc na mnie - chyba niezbyt doprowadzoną do ładu - dopytuje, czy z dzieciakami wszystko w porządku, bo taka coś bardzo zmarnowana jestem i jakby bardzo zmęczona, a przecież nowego podkładu użyłam i tusz gęsto położyłam.

Och, rozczulam się nad sobą, a cierpi przecież naprawdę ktoś inny.
 Trudno mi jednak znaleźć w sobie tę siłę.

niedziela, 28 października 2012

w tyle

Przypomniało mi się, jak Rafał w Wisełce powiedział, że gdy się biega, to wtedy problemy dostają zadyszki i zostają daleko w tyle. Więc nie zważając na otaczającą aurę: wybiegłam. Co tam śnieg, wiatr, temperatura koło zera. Zaczęło się trenować, to trzeba na treningi chodzić. W sklepie dla biegaczy zaopatrzyłam się w kurteczkę do biegania, czapkę i rękawiczki. Gdy kupowałam te cieniutkie rękawiczki, to zastanawiałam się, czy to aby na pewno na taką pogodę. Po kilku metrach już rozumiałam, że cieplejsze wcale nie będą potrzebne. W całym tym ubiorze brakowało mi tylko butów. Nieprzemakalnych. Niestety takich nie ma.

Nie znoszę mieć mokrych nóg, więc początkowo biegłam omijając kałuże z roztopionym śniegiem. I mogłabym tak dalej uprawiać ten slalomowy jogging, ale w pewnym momencie, w lesie, w poprzek drogi leżało zwalone drzewo (to zemsta lasu dla tych, którzy lekceważą znak zakaz wjazdu:) Przeskoczyć górą się go nie dało, więc próbowałam, niczym łania z solidną nadwagą, ominąć je skacząc po łatach śniegu i kępach trawy w lesie. Całkiem nieźle mi to szło, dopóki nie wpadłam prosto w ukrytą kałużę. Nie było więc mokrych nóg, a zlodowaciałe, ale ku mojemu zaskoczeniu, tylko przez chwilę.

Po takim ekstremalnym treningu, rzeczywiście, problemy jakby zostały w tyle, jeszcze nie bardzo daleko, a lekko. Widać muszę trenować dalej wytrwale.

sobota, 27 października 2012

próba

Spotkanie szybkie, prawie robocze. Z ćwiczeniami, aby się doskonalić ku dobru ogólnemu. Do końca też nie było wiadomo ile ludzi i kto będzie, kto się spóźni, a kto będzie musiał wcześniej wyjść.

Doktorowa miała usiąść i oglądać wszystko, jakby to był film, żeby się nie zmęczyć, nie sforsować. Ale nie dała rady. Nie umiała być gospodynią z boku - zadbała o każdego i każdą, i każde (dziecko chcące w danym momencie czegoś niezbędnego i to natychmiast). Nie skorzystała z przywileju bycia ciężarówką, biegała tak, jakby była wyścigówką.

Kiedy w końcu dotarł, jako jeden z ostatnich, sam gospodarz i usiadł przy stole obok swojej szybkiej żony, gdy ta - delikatnie to ujmując - napominała dorastającą córcię, popatrzywszy na swoje kochane kobiety, nabierał już głęboki oddech, zapewne aby pierś wypiąć z dumy i podziwu dla żony, usłyszał tylko zapobiegawcze: i proszę Cię - nic nie mów!
Rzeczywiście nic nie powiedział, nie miał szans, bo wybuch śmiechu wszystkich zagłuszyłby go, a po co się przebijać z mowami, gdy śmiech nie może ustać :)


***
I ja gdzieś tam też byłam, ale właściwie to ja przyglądałam się wszystkiemu, jakbym była w kinie. Moje myśli zajęte zupełnie czym innym.
Przede wszystkim jak wydobyć z siebie siłę, energię i chęć, aby pomóc Mojemu Drogiemu Mężowi i jego Mamie w tej okropnej chorobie. Siły ją opuszczają, wczoraj usłyszała od doktora, że dla niej leczenie, trwające od roku, właśnie się skończyło. Efekty bowiem niewielkie, innych możliwości nie ma. Przestaje być samodzielna, a jest samotna. A dzieje się to wszystko w tempie błyskawicznym, bo jeszcze w zeszłą sobotę przyjechała do nas samochodem sama. Od kilku dni jest bez sił. Nie wiadomo, czy z powodu infekcji, która podobno się gdzieś tli, czy ten wstrętny rak z przerzutami tak ją w tej chwili wykańcza, czy też straciła jakąkolwiek motywację i się poddała.

O tyle jest to trudne dla mnie, że nigdy nie miałyśmy dobrych relacji. Nasze systemy wartości były inne, i moje, i nasze małżeńsko-rodzinne - nieustannie krytykowane. A teraz wystawione są na próbę.
Zapadłabym w sen zimowy.

piątek, 26 października 2012

ryba

Dzisiaj dzień ryby, pod różnymi postaciami: wędzonej, w occie, śmietanie, z jabłkami, warzywami, smażonej w panierce i saute. Niektóre z tych potraw to nawet w ilości prawie hurtowej, bo chętnych do spożycia będzie więcej.
Bardzo lubię ryby i takie spotkania, gdzie ludzi przychodzi dużo, można by rzec, że bardzo dużo i nawet nie wiadomo kiedy stół się sam zastawia. Pysznościami.
 
I tylko taki mały dyskomfort, czy przy postnym piątku można się zajadać takimi rybnymi pysznościami? :-)

środa, 24 października 2012

herbata

Cicha walka o słuszną sprawę jest warta wysiłku.

Nawet największych przeciwników można przekonać do zmiany poglądów. Jest na to dowód namacalny, naoczny, rzeczywisty i realny.

Czołowy przeciwnik wiszących firanek, jako największego siedliska kurzu i roztoczy, w naszym domu, nie wiem, czy na skutek mojego marudzenie, czy też na skutek zbyt małej dopuszczalnej odległości budowy domów z oknami od granicy działki, sam wybrał i zawiesił firaneczki w oknach w kuchni.

No i stworzył się miły klimat. Kuchnia rozjaśniała i jest w niej bardziej przytulnie, tak swojsko. Chociaż przyzwyczaiłam się już do okien w wersji sauté, nie tylko w tym domu, a właściwie w każdym miejscu, w którym mieszkaliśmy, jeśli to było tylko możliwe (a już sześć razy zmienialiśmy mieszkania :) i uznałam, że pewnie tak już musi być, i mam dla wszystkich ciekawskich "dlaczego nie mamy firanek?" niezawodną odpowiedz: "bo nie", to dzisiejsza zmiana wystroju zasługuje na wiekopomny wpis

Co też właśnie poczyniłam. 

I idę do kuchni.... 
razem z Moim Drogim Mężem...
napić się..... 
herbaty;) ..... 
z prądem:).....
jest w końcu konkretna okazja;) 


  

poniedziałek, 22 października 2012

zapomniał wół

Nie jest łatwo zagonić tego, co to mówi do Mojego Drogiego Męża "Tato, ja kocham sport!", do czytania. Zwłaszcza lektur szkolnych.  Właściwie to pierwszej w tym roku szkolnym. Przede wszystkim nie zdążył jej wypożyczyć z biblioteki, gdyż za bardzo mu się nie spieszyło. Przecież nie będzie się pchał po książkę. Klasa bowiem jest zbyt liczna i nie dla wszystkich dzieci wystarczyło, a te, dla których wystarczyło, też nie mają zamiłowania do szybkiego czytania i wypożyczonej lektury, o doktorze, co kochał wszystkie zwierzęta - nie oddają.

Z pomocą przyszła kobieta o najpiękniejszym głosie, jaki kiedykolwiek słyszałam - nasza organistka. Lekturę, Najstarszemu Niesfornemu Aniołkowi, wypożyczyła ze swojej własnej biblioteki domowej. Niestety, sama obecność książki w domu, nic nie zmieniła. Zaledwie jeden rozdział przeczytany, a lektura już dzisiaj była omawiana.

Chyba przestało mnie też dziwić, dlaczego wychowawczyni jest taką pesymistką;) też bym się załamała.

Przejął się jednak Najstarszy Niesforny Aniołek i zarwał dzisiejszy wieczór, aby choć trochę przyspieszyć wypełnianie obowiązku.

A piszę to tak jakby: zapominał wół, jak cielęciem był! 

Często przecież też nie czytałam w wyznaczonym terminie lektur, a jedną to mi nawet Dziadek czytał, bo nie dość, że późno się do niej zabrałam, to jeszcze nic z niej nie rozumiałam. To było "Porwanie w Tiuturlistanie". Chyba pierwsza moja książka, która nie traktowała dosłownie, a w przenośni, ale wtedy nic nie umiałam z niej zrozumieć. Mam taki uraz do niej, że choć ciekawość mnie troszkę zżera, to jednak chyba się nie odważę z nią zmierzyć dla własnej przyjemności. Chyba że nadal jest lekturą szkolną i pewnego dnia któryś Niesforek zostawi mi ją przypadkiem pod ręką.



niedziela, 21 października 2012

Kopa Biskupia

albo Biskupská Kupa(889 m npm) - to zależy, czy rozpoczynamy zdobywanie najwyższego szczytu polskiej części Gór Opawskich po polskiej stronie, czy też po stronie czeskiej ;)

Ruch tu dzisiaj był niesamowity. W schronisku w oczekiwaniu na herbatkę prawdziwy korek. Szczęście, że nie chcieliśmy tej herbatki i niczego innego, bo naszym celem był kiełbaski pod schroniskiem.

Jak zwykle, mogliśmy liczyć na naszego głównego specjalistę od rozpalania ognisk - Pabla, co do rozpalenia używa tylko tego, co w lesie znajdzie. Jak się okazało, była też znaczna rzesza innych turystów, którzy liczyli na górze na to rozpalone ognisko i gdyby nie on, to chyba nawet by nie próbowali. Ale "stary Skaut" przecież nie będzie kupował flaczków w schronisku, gdy w plecaku ciążą kiełbaski i słońce jeszcze opala.

Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że uda nam się dojść na górę, bo w zeszłym roku, Młodsze Niesforne Aniołki nie były zainteresowane zdobywaniem Kopy, a w tym miały niezłe tempo, zwłaszcza na odcinku, który zrobił się lekko stromy. Ich nie interesują nudne, lekkie podejścia.

Myślę sobie, że w przyszłym roku to będziemy robić bieg na szczyt :)



sobota, 20 października 2012

widoki

Wracając wieczorem do domu, gdy zjeżdżaliśmy z autostrady, uczyliśmy się robić zdjęcia w pamięci, Najstarszy postanowił również zrobić sobie film w pamięci.

Ujęło nas to, co zobaczyliśmy.
Nie wiem, czy to była mgła oderwana od ziemi, czy chmury tak nisko. Wyglądało jak chmury, a pewnie było mgłą ;)
Jako pasażer pojazdu mechanicznego mogłam to tylko uchwycić aparatem w telefonie (tak jakbym była posiadaczką jakiś niesamowitych sprzętów:)












Czasami się zastanawiam, czy gdybym nosiła ze sobą jakiś duży i sensowy aparat fotograficzny, czy nie byłoby to z korzyścią dla moich nerwów. Zajęła bym się fotografowaniem, przystanęła na chwilę, to tu, to tam. Mniej bym sobie zawracała głowę, że coś się może stać, że może komuś za bardzo przeszkadzamy - znaczy się Niesforne Aniołki oczywiście.

Jednakże super aparatu nie mam, czasu też nie mam, ręce czymś ciągle zajęte, za to w zachwyt mnie wprawiają widoki takie jak TU.


piątek, 19 października 2012

czas na naukę


Mało będę oryginalna stwierdzając, że piękną mamy jesień tego roku.
Ale rzeczywiście tak jest i to całe szczęście, bo daje ona dobrą motywację do działania, pomimo różnych stresujących sytuacji i trudnych relacji, o które wiadomo, że trzeba zawalczyć, a jednak przekornie się nie chce, albo się nie może, i nie zawsze wiadomo też jak.

Dobra pogoda przychodzi z pomocą do mnie, bo prze-przyjemnie biegnie mi się  do drzewa i nawet trochę dalej :) Kondycja troszkę lepsza, ale niestety apetyt nadal wilczy.
Pablowa, pouczona przez mądrych od diet, uświadomiła mi właśnie, że przy ruchu, lecz bez diety, to waga ani drgnie, a dieta, bez ruchu, też nic nie da. Obawiam się, że będę musiała poszukać sobie jakiejś stosownej, innej niż dotychczasowej:). Wtedy śniadania takie jak wczoraj to chyba nie będą mile widziane - i to jest okrutne, bo bardzo mi się spodobały :)
Wcale mi to nie odpowiada.

w drodze...do drzewa :)
i z powrotem

czwartek, 18 października 2012

lubię to

Warto było rano wstać, wsiąść w samochód, pomknąć autostradą 100 km, postać w nieprzewidywalnym, bo spowodowanym przez rozlane coś na jezdni, korku na wjeździe do miasta.

Warto było, bo śniadanie u Wedla, chociaż  robocze i bardzo intensywne, było pyszne.
No a najważniejsze było to, że można było spotkać się w gronie pięciu uśmiechniętych, serdecznych i wyjątkowych Kobiet. Właściwie to szkoda, że nie było ich więcej, ale wtedy nie byłoby to spotkanie robocze, a zwykłe pogaduchy. Może innym razem.

A na deser - krótki spacer po Ostrowie Tumskim. Jednym zdaniem: akumulatory podładowane.










Lubię to!

środa, 17 października 2012

bonusowy dzień



Mój Drogi Mąż oszczędza na gitarę dla mnie (mam taką nadzieję ;) i jeździ do pracy rowerem, co któryś tam raz. Dzisiaj też pojechał, ale snuł już plany o powrocie samochodem razem ze mną i ze Średnią Niesforką, która do dentysty wybrała się stroić - tym razem po zieloną plombę.

Jednakże godzina wizyty stomatologicznej, z przyczyn oczywiście niezależnych, znacząco się zmieniła i przesunęła o jakieś trzy godziny, więc - nie ma, że boli - musiał Mój Drogi Mąż wracać do domu na rowerze i to na dodatek w tempie dość żwawym, aby zdążyć po samochód i po Synów do placówek, którzy otrzymali bonusiki - że to Tata ich odbiera i to właśnie tym, a nie innym samochodem.

Dla Mojego Drogiego Męża też bonus - teraz wie, że ma duże możliwości:) Chociaż wygląda troszkę na takiego, co potrzebuje lekkiej regeneracji.

Za to razem ze Średnim Niesfornym Aniołkiem zyskałyśmy bonusowe trzy godzinki dla siebie. Najpierw dla siebie w poczekalni na zabawę, gdyż sama mi wytłumaczyła, że gdy się bawi, to czas szybciej płynie :) Następnie, gdy się okazało, że to jednak będzie tak długo trwało, to wyszłyśmy sobie coś przekąsić. Wybrała pizzę i wróciła umorusana sosem pomidorowym, ale ona przecież bardzo lubi taki kolor, więc nic nie szkodzi :)
No a potem wybierała wymarzoną nagrodę (bonus) - okulary do nurkowania. Sama też z okazji skorzystałam i kupiłam sobie kurteczkę do biegania - bonus dla mnie ;)

Jak to dobrze, że wizyta się opóźniła o trzy godziny - wszyscy dziś obdarowani.

wtorek, 16 października 2012

sobota, 13 października 2012

odlotowe urodziny

Pamiętam dzień, w którym urodziła się moja młodsza Siostra. Chciałam wtedy ze ścierką ze starej, flanelowej, w kratkę szaro-fioletową piżamy i zielonym wiadrem posprzątać cały dom, gdyż Tato zwrócił się do mnie i do mojego Brata z prośbą, abyśmy mu pomogli w domu, bo Mama pojechała do szpitala. I wróci już z Dzidziusiem. Nawet fajnie było usłyszeć, że to jest Siostra, chociaż mój entuzjazm szybko opadł, gdy się okazało, że nie będzie się ze mną bawiła od razu w sklep :)

Więc te jej kolejne urodziny spędziłyśmy razem i już od północy rozpoczęłyśmy toastową celebrację z małą przerwą na krótki sen i kilka godzin, które koniecznie musiała spędzić w pracy. Ale zaraz po pracy przyszli goście i było szybkie dmuchanie świeczek, gdyż za chwil kilka musieliśmy już jechać na lotnisko, bo czas było wracać do Polski. Ale do Polski lecieliśmy z Sisterką i jej Rodzinką.

Toasty wznieśliśmy również na pokładzie samolotu i to rzekłabym, że z jeszcze większą radością, że w ogóle w tym ciasnym samolocie to jednak jesteśmy. Obie miałyśmy bowiem mało przyjemny kontakt z obsługą lotniska, która nas odprawiała.

Najpierw Sisterka dostała urodzinowy masaż, gdyż coś jej tam zadzwoniło. Oczywiście nic nie znaleźli. A później dokładnie oglądali mój bagaż poręczny, gdyż coś im się tam nie spodobało. Mimo że pani pracująca przy punkcie kontroli bezpieczeństwa miała twarz bez wyrazu, to po oczach można było rozpoznać zaskoczenie na widok wyciąganych przez nią zabawek: koników, różnych figurek, elektronicznego karalucha, czekoladek, aparatu fotograficznego, ubrań, kosmetyczki ze szczoteczkami do zębów i pastą. Widać też było zaciętość, że pewnie coś tam szczególnego w tym znajdzie - skoro w tej torbie taki szmelc, mydło i powidło.

No i znalazła: w troszkę przekraczającej wymiary, przezroczystej, strunowej torebce za dużą pojemność paracetamolu dla dzieci w syropie i, niczym dowód rzeczowy do tego, trzy strzykawki - takie dołączane do syropów, aby podać odpowiednią dozę. Bagaż więc milimetr po milimetrze sprawdzali  urządzeniami wykrywającymi narkotyki.

A ja stałam za kontuarem blada, z ryczącym Najmłodszym Niesfornym Aniołkiem, który walnął czołem w wystający blat i też nadziwić się nie mogłam, jak ja się spakowałam!!!
Pani z kamienną twarzą, uzyskawszy odpowiedź, po co te strzykawki, oddała mi je, ale syrop zabrała, bo był zbyt duży.
Po co mi te strzykawki bez syropu? Nie wiem.

Po tym stresie późno zasnęłam w domu Rodziców, gdzie od rana samego wielkie przyjęcie urodzinowe. Specjały Mamy na nas czekały. I znowu był tort i toast, szkoda, że tym razem szampanem typu oranżada;) bo przecież jeszcze trzeba do domu dojechać.

No i jeszcze raz:
Happy Birthday Sister!!!

piątek, 12 października 2012

miejski krajobraz

Do tej pory, gdy oglądałam zdjęcia z Anglii, zdjęcia z domami, w których żyją zwykli ludzie, myślałam, że to fotografie jakiejś jednej "pokazowej" uliczki.
Dopiero, gdy sama ujrzałam na własne gały, z zaskoczenia wyjść nie mogę, że to jednak jest możliwe. Wszystkie domy niskie, z czerwonej cegły, rzadko z piaskowca, nie mówiąc o otynkowanych elewacjach. Z reguły malutkie i niskie. A te trochę większe niesamowicie drogie. Mało wyszukana forma, niewiele w nich fantazji. Właściwie super sprawa - mało kłopotów z wybieraniem projektu domu :) Wybiera się i kupuje to, co wybuduje państwo. Samodzielna budowa jest bardzo droga.

No i rzeczywiście dużo trawników. I wiem, że wcale nie muszą o nie jakoś specjalnie dbać, oprócz strzyżenia oczywiście. Mają tam podobno - nie wiem, bo nie doświadczyłam - tyle wilgoci, że wcale nie muszą ich bardzo podlewać.

Nie wiem, czy mi się to podoba, ale to wszechotaczające podobieństwo, póki co, dla mnie, wygląda egzotycznie.





















czwartek, 11 października 2012

Newcastle upon Tyne

Newcastle.

Nasi Rodacy emigrują głównie do Londynu ewentualnie do Manchesteru, a Sisterka ze Szwagrem wyjechali właśnie tu. Dlaczego? Dlatego że w momencie, gdy rezerwowali bilety ich kolega pochodzący stąd - lektor w pewnej szkole językowej - zapewniał ich o tym, że będą tu mieli nagrane mieszkanie i pracę.
Oczywiście skończyło się na obietnicach, a tuż przed samym wyjazdem zdołali sobie przez internet znaleźć miejsce w jakim hostelu robotniczym. Historia ta rozpoczyna się więc od dwóch biletów, dwóch walizek i dwójki młodych ludzi, którzy pięć lat temu nie widzieli dla siebie perspektyw w naszym kraju i postanowili wyemigrować.
Emigracja dzisiaj nie jest w końcu tym samym, co jeszcze dwadzieścia lat temu. Odległość, przy tanich lotach, wcale nie jest straszna. Kontakt dzięki telefonii komórkowej możliwy w każdym momencie, a to co oferuje internet, to już przecież niemal kontakt na żywo non stop.

No ale ci dwoje - odnaleźli się tu, dostali satysfakcjonującą ich pracę, kupili dom, samochody. Nie powiem, czy są na pewno szczęśliwi. Myślę, że brakuje im tu bliższych i bardziej szczerych relacji z rodakami. Brakuje prawdziwych przyjaciół. Mam nadzieję, że ich starania o relacje tu przyniesą wkrótce owoce.

A teraz kilka zdjęć ze spaceru po mieście.

Nad rzeką Tyne

Most Milenijny - właściwie kładka dla pieszych, która jest podnoszona, gdy przepływa statek ;)





Tyne Bridge - bardzo wysoki i długi - niesamowita konstrukcja
Domy pod konstrukcją mostu

a co mi się tu spodobało?


Zamek z XII wieku

zamek
Katedra św. Mikołaja - niestety w środku w remoncie :(

Kilka zauważonych ciekawostek:













wcale nie jest trudno wysłać kartkę z pozdrowieniami ;)

ciekawostka dla Mojego Drogiego Męża :)

fajne te autobusy

Wycieczka dosyć długa, ale wszyscy dali radę




poniedziałek, 8 października 2012

punkt widzenia

Angielskie dzieci w mundurkach chodzą do przedszkola i do szkoły, a nasze Niesforki bawią się w najlepsze na placu zabaw. Całe szczęście, że w naszych placówkach nie każą nam płacić kary za nieobecność, która z mojego punktu widzenia jest jak najbardziej uzasadniona, ale niekoniecznie tak samo ważna z punktu widzenia naszej oświaty. No cóż.

Nasze relacje tutaj dla mnie - bezcenne :)

Angel of the North

Bamburgh Castle

North Sea

niedziela, 7 października 2012

rodzinne czułosci

Anglia przywitała nas deszczem, ale po kilku godzinach śladu już po nim nie było. Od dwóch dni kąpiemy się w słońcu. Może trochę jest zbyt wietrznie, ale podobno można się do tego przyzwyczaić.

Cudnie jest spędzić trochę czasu z Sisterką. Od kilku lat rzadko się widujemy i choć jest ode mnie młodsza, to mam w niej mocne oparcie. Była przy mnie w wielu ważnych momentach w moim życiu i bardzo mnie wspierała. Cieszę się z tego czasu i już mi szkoda, że niedługo się niestety skończy. Zła jestem na siebie, że już się zamartwiam końcem tego czasu.
Cudnie jest obserwować, jak nasze dzieci budują wspólne relacje. Mają do siebie tyle czułości. Fajnie byłoby gdyby częściej mogły się widywać.

Dbają tu o nas bardzo. Czuję się naprawdę wyjątkowo.

Sisterka - dobrze, że jesteś.

sobota, 6 października 2012

kraina deszczowców

Lekko zestresowana mającą się odbyć odprawą ledwo znalazłam odrobinę cierpliwości dla naszych Niesfornych Aniołków, których, miałam wrażenie na lotnisku,  było ze dwa razy więcej.

Na szczęście odprawa przebiegła sprawnie i bez komplikacji, a lot minął bardzo szybko i bez kłopotów, spełniając oczekiwania Niesfornych Aniołków, dla których był to pierwszy lot w życiu :)


Kraina Deszczowców przywitała nas zgodnie ze swoją nazwą. Znaczy się deszczem ;) Na szczęście towarzyszyła mu moja uśmiechnięta, jak zwykle, Sisterka ze Szwagrem i Córcią. Dawnośmy się nie widzieli. I deszcz już nie przeszkadzał.

To, co zaskoczyło mnie tu od razu najbardziej i co wzbudza moje ciągłe i wielkie zaskoczenie, to to, że tutejsza policja jest bardzo leniwa. Wcale nie reaguje na piratów drogowych, do których niestety też muszę zaliczyć i moją Młodszą. Wszyscy jeżdżą pod prąd! Mój błędnik ma problem z przystosowaniem, gdy na rondzie jedziemy w lewą stronę. A poza tym mam wrażenie, że wszystkie auta, to auta widma. Jeżdżą same, bez kierowców. A największy stres powoduje we mnie manewr skrętu w lewą stronę z drogi podporządkowanej. Mam wrażenie, że wjeżdżamy pod koła tego z naprzeciwka.
Jak oni to znoszą?

czwartek, 4 października 2012

odprawa



Zastanawiam się, kto ma gorzej: wzrokowcy, czy słuchowcy. Chociaż należę do tej grupy ludzi, która z trudem rozumie, jeśli nie widzi, to jednak nie jestem typowym wzrokowcem. Nie jestem, bo pozwalam na to, aby zebrane doświadczenia życiowe wpływały na moje życie.

Kiedy wymienialiśmy dowody osobiste Niesfornych Aniołków, jako przyczynę u Najstarszego podałam: kończący się termin ważności. Pani w okienku, bardzo miła - mama również trójki dzieci - zwróciła mi uwagę, że ten dokument nie traci jeszcze ważności i musimy, spośród wielu, wybrać inny powód. Wybrałam więc opcję: inne, bo nic nie mogłam dopasować.

I z tym doświadczeniem dokonuję dziś odprawy lotniskowej całej naszej rodziny, bo przecież już jutro lecimy odwiedzić Sisterkę w Krainie Deszczowców ;)
Wpisuję zatem różne informacje, pewnie wiecie: wiek, nr dokumentu, no i jest opcja: data ważności dokumentu, którą dokładnie spisuję, a zaraz pod tym okienko z miejscem na odhaczenie: dokument nie traci ważności. Zaznaczam więc, że nie traci, bo przecież według pani w okienku, która dowody wymienia, to nie traci i na dodatek to ma jeszcze dużo czasu. Klikam: odprawa i wyskakuje mi z drukarki kolorowa karta pokładowa, najpierw moja, a potem Najstrszego Niesforka. Przy Średniej Niesforce zwracam jednak uwagę, że chociaż te nieszczęsne daty podałam, to jednak na karcie pokładowej widnieje wielki: -. Wyłączam więc opcję: nie traci ważności i pozostałych odprawiam z terminem.

Nerwy mi jednak puściły, bo kto wie, czy jednak nie czeka mnie i Najstarszego, dodatkowa, oczywiście ekstra płatna, odprawa lotniskowa ;)  Jestem ciekawa, jak tanie to będą linie :)

środa, 3 października 2012

dary jesieni


Podczas ostatniego treningu widziałam na skraju lasu rosnącą kanię. Nie zdecydowałam się jej zerwać, bo od razu wciągnęłoby mnie poszukiwanie innych grzybów,  przecież jak trening to trening! Z wielką trudnością, a może nawet jeszcze większą, pobiegłam dalej.

 Najstarszy Niesforny Aniołek ma przynieść do szkoły "dary jesieni". Spodobały mu się orzechy, gruszki, ale najlepsze byłyby grzyby. Podobno jest ich wysyp, nie wiadomo tylko gdzie.

Tłumaczę więc z mozołem Mojemu Drogiemu Mężowi, że tam na skraju lasu, za domami i za znakiem, że zakaz wjazdu, rosła sobie wczoraj kania. Może pomknąłby tam na rowerze, rozejrzał się i za pozostałymi i je przywiózł. Nie wiem dlaczego, ale z trudem przychodzi mi opisywanie drogi, bo jakby nie mógł zrozumieć, o którym metrze lasu mówię ;) poza tym poddana została w wątpliwość moja znajomość grzybów, czy to aby na pewno kania, a nie muchomor sromotnikowy.

Szczęście, że odwiedziła nas dzisiaj Mama, z pełnymi koszami jedzenia zresztą, więc podążyłam w półmroku za Mężem w poszukiwaniu grzybów. I znaleźliśmy tą jedną - na szczęście - kanię. (Jestem w końcu córką grzybiarzy) Ale pozostałe gdzieś się skryły i nawet latarka od roweru nie pomogła w poszukiwaniach. 
Wszyscy nabrali smaka na tego grzybka, jednakże zaniesiony on zostanie jako dar jesieni na zajęcia zintegrowane. Mam nadzieję, że nie zjedzą na surowo.

poniedziałek, 1 października 2012

wady i zalety

Zaletą dużego domu jest to, że gdy człowiek chce przez chwilę być sam, to jest duże prawdopodobieństwo tego, że znajdzie dla siebie cichy kącik. Wadą, oprócz tego, że konserwacja powierzchni płaskich zajmuje zbyt dużą ilość czasu, to to, że będąc właśnie w miejscu odosobnionym, trudno dosłyszeć, że ktoś woła, a jeszcze trudniej zlokalizować miejsce pobytu tego, kto właśnie oczekuje np. pomocy.
Długo do mnie docierało, gdy oko rano malowałam w najdalszej łazience, że woła mnie Mój Drogi Mąż. I długo go szukałam, bo wołał z garażu, gdzie bez możliwości ruchu utknął (z powodu zgubienia drabiny w dużym domu!!! ;) na konstrukcji krzesełkowo -taboretowej z kasetami wentylacyjnymi w rękach. Poczułam się niezwykle potrzebna, bo kilka razy usłyszałam prośby w stylu podaj, połóż, odstaw i przynieś, ale najbardziej istotna była ta, gdy konstrukcję nośna musiałam przytrzymać, aby równowagi Mój Drogi Mąż nie stracił, a brzmiała mniej więcej tak: "Żonko moja przytrzymaj, proszę, tę oto konstrukcję, abyś nie musiała o mnie pisać w czasie przeszłym, tylko teraźniejszym ;) :) :)"
No i rzeczywiście, przy nielicznych wadach Mojego Drogiego Męża, które czasami są wytworem mojej wyobraźni, zdecydowanie wolę jego zalety i absolutnie nie chciałabym pisać o nich w czasie przeszłym.