środa, 30 lipca 2014

Agnieszka

Wróciwszy z nadmorskiego buszu miałam wielką potrzebę odwiedzenia fryzjera. Odkąd mieszkam w tych okolicach, a będzie tego już z siedem lat, odwiedzam jedno miejsce.

Trafiłam tam przypadkiem, ale kobieta - właścicielka zakładu w jednej osobie - ujęła mnie swoim podejściem do klienta. Przypadłyśmy sobie do gustu i trochę do serca. Jako że wiek nasz był podobny, doświadczenia w pracy również (chociaż nie mam nic wspólnego z fryzjerstwem ;), dzieci nasze chodziły do tego samego przedszkola, później szkoły, a nawet klasy, więc tematów do rozmowy znalazło się dużo. Z czasem pojawiły się też bardziej osobiste, szczere i otwarte.

Dwa lata temu okazało się, że jest chora na białaczkę. Przeszczep szpiku był dla niej szansą. Długo szukano dawcy. Sama poddałam się weryfikacji (podchodziłam do tego zresztą kilkukrotnie, bo po infekcji byłam, bo nie w tej fazie cyklu itp.), ale nie byłam dla niej dobrym dawcą. Dawca znalazł się w Izraelu a przeszczep odbył się w lipcu zeszłego roku. No ale pojawiły się powikłania. Wystąpiła choroba: przeszczep przeciw gospodarzowi. W paskudnej postaci i ciągle objawiająca się w nowych miejscach, niszcząc kolejne narządy.

Ale Agnieszka walczyła. Każdego dnia. I pomimo że ludzie zaczęli jej unikać, bo sami czuli się bezradni i nie umieli znaleźć słów, którymi mogliby z nią porozmawiać, ona każdemu dobre słowo powiedziała i pocieszała. Była po prostu niezwykła.

Będąc na urlopie otrzymałam wiadomość, że zmarła. Ostatnie dni była w śpiączce, ale reagowała na bliskich, na ich obecność. Nie byłam w stanie dojechać na pogrzeb, ale znany mi i jej Ksiądz przyjął prośbę o odprawienie Mszy Św. w jej intencji, za co jestem ogromnie wdzięczna.

I po powrocie z urlopu poszłam do zakładu, w którym od dwóch lat o moje włosy dba jej współpracownica, pani Kasia (wspaniała fryzjerka) i płakałam w duszy (i nie tylko), bo żal. Strasznie żal. Żal Agnieszki - cudownej dziewczyny i żal jej rodziny. Męża, dwójki dzieci. Żal rodziców, którzy oddanie byli przy niej. I żal nas wszystkich, bo odeszła kobieta, która tak wiele wnosiła do życia. Miałam szczęście, że ją poznałam. Byłam jej osobą niezwykle ubogacona.


czwartek, 24 lipca 2014

jakiś fariacki sen


Dzień 14

Urlop w pełni. Słońce ciągle przygrzewa. Komarów ciągle nie ma. Zasięg od czasu do czasu się pojawia, ale nie ma czasu i ucieka.
Zastanawiam się, jak długo tak jeszcze wytrzymam. Ile można leżeć na leżaku i prażyć się w słońcu. Myślę, że już pewnego rodzaju znużenie mną ogarnęło a może to tylko zbyt duża ilość słońca. W każdym razie, leżąc na plaży miałam sen. Bardzo dziwny.

Śniło mi się, że jadę pociągiem. Na dodatek w nocy. Wyobrażacie to sobie jechać gdzieś całą noc pociągiem na dodatek nie kuszetką, bo tam już nie było miejsc, tylko tak, po prostu, na siedząco w zwykłym przedziale? Więc jechałam tym pociągiem, nie wiem dokąd. Dopiero, gdy dojechałam na miejsce okazało się, że jestem w …. Stolycy. (Pewnie to kompleks ujawnił się podświadomie, ja – ostatnio mieszkająca na prowincji zjawiam się nagle w stolycy.) Zadumałam się (no zdarza mi się), co ja robię tu? Pewnie ukulturalnić się przyjechałam, tak sobie pomyślałam. Jakiś teatr, opera, koncert  – pewnie coś z tych rzeczy. Idę więc do wyjścia, ale mijając lustro kątem oka zauważyłam przechodzącą postać. Coś mnie w niej zaintrygowało więc zatrzymałam się i przyjrzałam. Wyglądała znajomo. I dziwacznie. Miała wyblakłe, pomarańczowe włosy, stare, zużyte sandały, plecak na plecach. Normalnie jakby właśnie z buszu wyszła. Spokoju mi nie dawała, bo coś mi mówiło, że ta osoba w lustrze to jestem ja. Ale jak to ja? W takim stanie ja? Przecież ja przyjechałam tu ukulturalniać się!!!

W pewnym momencie z zadumania wywołał mnie telefon. To Sollet. Hmmm … Nie wiem, czy wypada się przyznawać, ale Sollet to znajoma poznana w sieci. A tak naprawdę to nie wiem, kto się kryje pod tym Nickiem. Ale nic to. Odbieram, i Sollet zaczyna mną kierować: Idz w stronę parkingu, wyjdź zza winkla, stój, skręć  w lewo, prosto, tam jest Basia Hesed, przywitajcie się. Wykonuję wszystkie polecenia posłusznie podczas gdy Sollet w między czasie wykonuje trzysta trzy inne czynności z drugiego końca skrzyżowania.

Myślę sobie, że to jakiś obłęd. Ale dalej posłuszna Sollet wsiadam do auta, w którym i bigos, i warzywa, i biżuteria, i rozkładany fotel! Okazuje się jednak, że i Sollet wykonuje pewne czynności pod dyktando. Co chwile ktoś jej mówi: skręć w prawo, skrę w lewo, jedź prosto. W międzyczasie sama Sollet opowiada coś o szybowcach, o dziurze i zegarkach do opchnięcia. O co tu chodzi?

Zaniepokojona, ale bez możliwości powrotu, bo nawet nie wiem, gdzie jestem, jadę dalej. W pewnym momencie zatrzymujemy się przed bramą, która się otwiera, ale gdy tylko podjeżdżamy do niej, to się zamyka, więc cofamy, brama w tym czasie się otwiera, podjeżdżamy, znowu się zamyka, cofamy, otwiera, podjeżdżamy, zamyka. Choroba lokomocyjna się zbliża. W pewnym momencie Sollet nabiera pewności siebie i nie cofa się, brama ustępuje. Okazuje się bramą zdalnie sterowała… cóż… no…. Rybeńka – ta dusza towarzystwa w blogowym świecie. Tu okazało się, że pod tym nickiem ukrywa się prawdziwa dyktatorka, wyzyskiwaczka ludzi, na dodatek złośliwa, chociaż niezwykle piękna i ciągle uśmiechnięta. Dyrektorskim tonem prowadza nas po swoim pałacu. Można w nim się poruszać tylko po wyznaczonych ścieżkach, tylko w określonych kierunkach i tylko w wyznaczone miejsca. Wszystko jest przewidziane. Nawet częstotliwość korzystania z toalety. Gdyby się komuś miało coś pomylić wszędzie wywieszone są znaki ułatwiające powrót na jedyną i właściwą ścieżkę. Nad wszystkim czuwa pewna Ostra kamerdynerka, która , jako jedyna, ma prawo do chodzenia  w szpilkach, reszta towarzystwa najlepiej boso.

No właśnie: reszta towarzystwa – dobry temat. Z minuty na minutę zaczynają mnie otaczać nowe osoby. Każdą znam, chociaż zdecydowanej większości nigdy nie widziałam. Powoli zaczynam łączyć nicki z osobami. Coraz ich więcej, więcej, więcej. Ile ja ludzi znam!!! Znaczy znam, czy nie znam??? Szaleństwo. Lecz impreza nie dla wszystkich. Żeby się na nią dostać, trzeba było mieć bilet wstępu. Okazało się, że tym biletem wstępu jest torebka. Kto chciał wejść musiał dać torebkę. Zamiast uciekać w popłochu oddaję swoją elegancką kopertówkę do teatru (jakbym w buszu wiedziała, że będę w teatrze ;P).
Gdy już wszyscy się zjechali gospodyni zaprasza na zakupy. Coś przecież trzeba jeść. Więc tłum kobiet biegnie do pobliskiego supermarketu i wykupuje wszelkie możliwe rzeczy potrzebne na spotkanie. Rybeńka spalona w pobliskim sklepie. Kobiety te bowiem zachowywały  się obłędnie, niczym fariatki.
Po zakupach, gdy już wydawało się, że coś się rozpocznie, gospodyni wpada na kolejny pomysł – idziemy na koncert!!! No, nareszcie! To jednak kulturalny wypad do stolycy.  No ale jak na koncert w ubraniu, w którym z buszu. Przypomniało mi się, że miałam ze sobą plecak. Znalazłam w nim moją niedzielną sukienkę, w której do kościoła w niedzielę. Rybeńka widząc moje zakłopotanie postanawia zawieść nas jednak do kościoła, gdzie zawsze prawdziwa Wieczerza…

Nagle okazuje się, że jesteśmy również – dosłownie jednocześnie – na koncercie. Śpiewamy wraz z chórem anielskim nie tylko Sanctus, sanctus, ale wiele innych. Rybeńka w altach, ja w sopranach, które tak wysokie, że nawet stawanie na palcach nie pomogło, aby wyższe dźwięki wydobyć. Prowadzący był bowiem wyjątkowo wysokim tenorem i rozpoczynał wszystko bardzo wysoko. Na końcu specjalne podziękowania dla chóru. Uświadamiam sobie, że zawsze chciałam w takim chórze śpiewać z Rybeńką. Marzenia się spełniają.

Gdy wróciłyśmy do pałacu impreza już trwa. Trudno ją opisać. Wszędzie się coś dzieje. Na tarasie, pod tarasem, na stole, pod stołem, w kuchni, w łazience, co niezwykle burzy harmonogram korzystania, ale jakoś wszyscy dają radę. No dobra - prawie.

Impreza słodka, słona, wytrawna, wesoła. Szkoda mi mojej niedzielnej sukienki, zakładam spodnie – okazuje się, że jednak w buszu zdołałam się przygotować do tych okoliczności.
Ktoś włączył muzykę. Piękne piosenki puszczali. Aż chciało się tańczyć i śpiewać. Tak pełnym gardem, na cały głos, wspominając coraz to nowe fajniejsze kawałki, nawet takie, gdy biegało się w mundurze harcerskim.  
Trwały niekończące się rozmowy wszystkich ze wszystkimi, w podgrupach, w innych salach a nawet komnatach i łaźniach. Nie obyło się też bez walk. Impreza została poważnie zagrożona, gdy w pewnym momencie nastąpił atak os, a nawet niezwykle groźnych nietoperzy, które latały po pokoju wplątując się we włosy. Gdyby nie Futi , która została pogromcom krwiożerców, nie wiem, czy coś by z nas pozostało. W ogóle Futi okazała się być nie tylko pogromcom nietoperzy, ale również siostrą pierwszego w upojeniu kontaktu dla wielu.

Sen trwa, bo przecież nie jest możliwe, aby tyle fariactwa w normalnym świecie się działo. Śniło mi się nawet, że śpię, lecz spać nie dają, bo ciągle ktoś woła: cicho, Dosia śpi! Raczej spać by chciała. Gdy już dłużej spać nie mogłam w tym moim śnie, zeszłam po jedynej słusznej ścieżce na dół, gdzie śniadanie podano – zimną jajecznicę w prawdziwych jajek, które Hesed przywiozła. Cóż… Dalej wszystko było dziwne. Nawet kawę robiono przez widelec.

Nagle, tak jak towarzystwo przyszło, tak zaczęło wychodzić. Zostałam sama z gospodynią. Nawet kamerdynerka się ulotniła przez co dostałam mopa do ręki i musiałam podłogi zmywać. Wszelkie przejawy buntu z mojej strony zostały ukrócone przez wielką płetwę.
I nawet nie wiem kiedy, znowu znalazłam się w pociągu, znowu w zwykłym przedziale, bo nie było wolnych kuszetek. I znowu jechałam całą noc…

Dzieci wołają: mamo, chodźmy już na lody!!!
Ocknęłam się w pewnym momencie na plaży, słońce ciągle praży. A!  To sen. Musiał to być sen, na dodatek jakiś fariacki sen, niczym sen Fariatki.
Ale mam dziwne przeczucie, że coś jednak musiało być na rzeczy, bo znalazłam koło siebie kolorowe buty, których wcześniej nie miałam i dwa bilety w portfelu. Łączna liczba przejechanych kilometrów 1223. Nie.. To tylko Fariatka byłaby do tego zdolna, a ja …

sobota, 12 lipca 2014

Wakacji nie ma ;)


Nieoczekiwanie slonce nie wyjrzalo zza gestych chmur, ktore daly nam to, co mialy najlepszego - mianowicie obfity deszcz. Coz, nawet w takim miejscu, jak to, deszcz, okazuje sie, jest jak najbardziej prawdziwy. Zmienilismy wiec kierunki i zamiast na plaze wybralismy w las.
Nie wiem, na czym to polega i w czym jest rzecz, ze mamy ogromna trudnosc, aby zachecic dzieci do  wyjscia na spacer, ale gdy juz sie na nim znajda, to biegaja, spiewaja i sa przeszczesliwe. Mam nadzieje, ze to tylko chwilowa i przejsciowa proba sil z rodzicami ;)

Truno momentami za nimi nadazyc, ale odpuscic tez nie mozemy.
Wakacje wakacjami, ale w wychowaniu wakacji nie ma. Byloby pozniej ciezko.

piątek, 11 lipca 2014

SPA

Wyrwani z niezliczonej ilości obowiązków trafiliśmy do miejsca, gdzie nie dolatują komary, mewy zawracają, a zasięg wszelkich udogodnień technicznych i komunikacyjnych  z daleka omija to miejsce.








Ale zdaje się, że jest nam tu dobrze. Chociaż czujemy się momentami, jak ta muszelka na plaży. :)



Niebo bezchmurne, temperatura w sam raz. Żyć nie umierać.
Wraz z porywistym wiatrem w  pakiecie wczasowym otrzymałam piling z drobnych ziarenek piasku.

Nie ma to jak SPA :)

piątek, 4 lipca 2014

ku pamięci #2

Miało być wcześniej, ale koniec roku i początek wakacji dla rodzica, który nie ma wsparcia rodziny, bo ta zbyt daleko, był na tyle wyczerpujący i  męczący, że ogranicza się tylko do wykonania rzeczy naprawdę istotnych i niezbędnych.
Po raz kolejny doświadczam prawdziwości stwierdzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. O ile wakacje dotyczyły mnie bezpośrednio, to był to najpiękniejszy okres w życiu. Ale gdy dotyczą mnie już pośrednio, to senkjuwerymacz.
Przede wszystkim gdyby nie to, że zawodowo mogę pracować z domu i sama sobie regulować godziny pracy, to nie wiem, czy w ogóle byłoby możliwe przeżyć dwa miesiące. No niby są przedszkola dyżurne, ale jakoś tak żal prowadzić tam dzieci. Niby są półkolonie, ale w naszej okolicy ich atrakcyjność zdecydowanie bez polotu. Owszem, ciekawe również można znaleźć, ale trzeba by dzieciaka wozić do miasta wojewódzkiego. No ale przekonać go, że w wakacje warto wstać wcześniej, wsiąść w samochód i jechać pół godziny, żeby z obcymi sobie ludźmi spędzić pół dnia, to jakoś nie mam sumienia. Koledzy miejscowi natomiast się rozpierzchli, głównie do dziadków, no ale naszych w okolicy, jak było we wstępie, brak. Natomiast kondycja zdrowotna w tym sezonie moich rodziców zdecydowanie niesprzyjająca, aby przyjąć na dłuższą chwilę wnuka, nie mówiąc o wnukach.

Także spędzamy czas aktywnie w domu lub na pobliskim basenie, który w tej chwili robi za nasz prywatny basen, bo temperatura nie zachęca ludzi do spędzania tam wolnego czasu. No i szykujemy się do wyjazdu nad morze. A to, czy rodzina 2+3 może sobie pozwolić na wczasy pod gruszą, to jest już insza inszość.

No ale miało być ku pamięci.
W Dzień Ojca Najmłodszy Niesforny Aniołek pokazuje tacie w przedszkolu kolegę i mówi:
- On mnie bije!
Tatuś spiął się w sobie, ale zadaje spokojne pytanie:
- I co?
A synuś mu na to:
- Zawsze mu oddaję!

Tego samego dnia Najstarszy Niesforny Aniołek po treningu opowiada Tacie, że ćwiczy tam z nimi pewien chłopak, który jest starszy od niego, ale przyjął sobie wyjątkowo nieciekawy sposób bycia i wybicia i dokucza chłopcom, fauluje, a ostatnio upatrzył sobie naszego Niesforka. Gdy znowu wyprowadził go z równowagi Niesforek powiedział mu:
- Nie mów tak do mnie, bo będziesz miał kłopoty.
 Gdy tamten zapytał: - Jakie ?, odpowiedział mu:
- Będziesz miał do czynienia z moim Tatą!

:)
O sposobach interwencji napisałam tu.

No i jest jeszcze jedna rzecz, która dzisiaj szczególnie zasługuje na na notatkę ku pamięci, ale pozostawiam ją tym z największą ilością wolnego czasu. Wyjaśnienie TU.

wtorek, 1 lipca 2014

wzruszający scenariusz

Podczas uroczystości ślubnej Ksiądz zwrócił wszystkim uwagę, że to wyjątkowy ślub i wyjątkowe prowadzenie Opatrzności Bożej, bo nikt z zebranych gości, jeszcze kilka lat temu nie spodziewał się, że będzie uczestniczył w uroczystości ślubnej, podczas której najstarszy wnuk będzie służył do Mszy, syn będzie świadkiem i będzie czytał czytanie, synowa będzie świadkową i będzie śpiewała psalm.

Brzmi niemalże jak scenariusz z romantycznej komedii z happy endem :)

Ale to wcale nie film, a prawdziwe zdarzenie, które miało miejsce w minioną sobotę.

Byłam poruszona, tym bardziej, że Para Młoda, rozpoczynając właśnie wiek emerytalny, mogłaby cieszyć się beztroskim życiem, będzie cieszyć się każdym dniem, który nie będzie naznaczony trudami choroby, z którą zmaga się Pan Młody. Będą się cieszyć każdą chwilą, która da poczucie fizycznego i psychicznego triumfu nad chorobą i cierpieniem.
Teraz będzie łatwiej, bo we dwoje jako jedno. Z łaską Bożą!
Szczęść Boże Młodej Parze!