Według naszych dzieci (na razie tylko starszej dwójki) powrót do domu z przejażdżki rowerowej w strugach deszczu to wielka przygoda! Wygląda na to, że nadszedł dla nas czas na trening. (Łojejku!) Nie no, maratonów nie będziemy przecież biegać, ale deszcz nam już nie straszny. Bardzo mnie to cieszy i mam nadzieję, że Najmłodszemu, kiedy biała ospa go już opuści, też się to spodoba. Chociaż on jest taki uparciuszek i przekorny ananas, że może specjalnie okazywać niezadowolenie, gdy mu kropelka na nos spadnie. Ale pożyjemy, zobaczymy.
Z konieczności jednak dzień spędzamy w podziałach na grupy. W dwóch rożnych grupach idziemy do Kościoła, podzieleni na grupy na spacerki. I tylko posiłki gromadzą nas przy stole.
A ja się rozczulam Mojego Drogiego Męża ojcowską czułością, cierpliwością i determinacją, gdy karmi nasze Pisklątka szprotkami. Niektórzy szprotki jedzą w całości, inny tylko głowy im odrywają, ale nie my ;) My szprotki rozbrajamy, tzn. Mój Drogi Mąż. Oddziela wszystko, podaje Ptaszkom samo mięsko. A one przekrzykują się wołając: jeszcze! I tak im mija godzinna kolacja ;) Wszyscy bardzo to lubią, a ja najbardziej patrzeć na nich. I z tego zapatrzenia niestety nie zdążyłam się załapać na żadną szprotkę. Widać miałam kiepską siłę przebicia ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz