Wracając do domu, po ciężkim dniu, znajdujemy pod wycieraczką (bo skrzynki pocztowej jeszcze się nie dorobiliśmy) awizo. Generalnie źle mi się kojarzą wszystkie listy polecone, bo to z reguły zapowiedź jakiegoś urzędu, który szuka dziury w całym i zabiera kilka dni z życiorysu po to, aby nas bliżej poznać. Takie bardzo oficjalne zaproszenie - bez możliwości odmówienia czy wymyślenia czegoś na usprawiedliwienie nieobecności. Po prostu chcą i basta. Takie życie.
A tu jakże miłe zaskoczenie. Znowu niespodzianka.
To paczka! Bardzo rzadko dostajemy od kogoś paczkę (nie wlicza się w to tych z dostarczonymi zakupami zrealizowanymi w sieci).
Paczka od kogoś znajomego i z jego inicjatywy.
Paczka pełna cudownych życzeń świątecznych (spóźnionych, bo adresat musiał nas szukać, gdyż nie zdawał sobie sprawy z tego, że zmieniliśmy adres zamieszkania, a właściwie to nie spóźnionych, bo paczka krążyła po świecie tam i z powrotem) i pełna belgijskich słodkości.
Jeszcze nigdy wcześniej, naprawdę nidgy, nie jadłam belgijskich czekoladek. Taka mała rzecz a cieszy.
W sumie to i tak, najbardziej wzruszył mnie sposób przesłania życzeń. Kartka wykonana samodzielnie, do tego czekoladki, zapakowane w pudełeczko, wysłane nie firmą kurierską a państwową, tradycyjną pocztą.
Przyszło to, za czym generalnie tęsknimy: pamięć, życzliwość, poświęcony nam czas i chęć zrobienia nam prawdziwej przyjemności.
Dziękujemy Wam: Marto, Dominiku, Emmo, Matyldo, Eleonoro (jeszcze Cię osobiście nie poznaliśmy, ale jesteśmy w modlitewnej łączności z Twoją Rodziną już od dwóch lat ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz