czwartek, 1 marca 2012

to dobrze, bo....

Muszę przyznać, że sama próbuję stosować metodę to dobrze, bo..., choć z różnym skutkiem, oczywiście. I mam wrażenie, że autorka wpisu (zresztą moja Idolka) omawiającego wdrożenie metody, dzięki której można stać się urodzonym optymistą, pomyliła dni z miesiącami, albo nawet latami.

 I ze względu na te moje wątpliwości, juz wczoraj postanowiłam uczyć naszego Najstarszego Niesfornego Aniołka tego sposobu ułatwiającego życie. Niesforek bowiem bardzo się denerwuje, gdy mu coś nie wychodzi. A wczoraj akurat pozwoliłam mu przejść kilka labiryntów razem z bajkowym Reksiem w grze komputerowej. No i wilk go złapał. Więc była rozpacz wielka połączona niemalże z furią, bo przecież on bardzo chciał szybko przejść ten labirynt, a w zaistniałej sytuacji musi rozpocząć od początku. Po namyśle, wybiera opcję, że jednak się uspokoi i jeszcze raz spróbuje to przejść, a nie zakończy zabawy natychmiast. Następna runda kończy się pełnym sukcesem, ale pytam go czy, według niego, można się było czegoś w tej sytuacji nauczyć? Mając na myśli raczej, że gdy raz coś nie wyjdzie można spróbować jeszcze raz. A on mi na to, ze szczerym uśmiechem, że... tak, przez to mógł dłużej pograć na komputerze ;)

A może jednak my rodzimy się urodzonymi optymistami, tylko potem, na własne życzenie, tracimy zdolność patrzenia na świat przez różowe okulary?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz