Nasz Średni Niesforny Aniołek pochwalił się dziś w przedszkolu, że na długim spacerze, na którym bawiliśmy się w dzielnych poszukiwaczy bazi, odnaleźliśmy to jedno jedyne z nimi drzewko. Pani wychowawczyni poprosiła mnie, czy nie mogłabym przynieść kilku gałązek, bo bardzo chciałaby dzieciom pokazać bazie, a w okolicy przedszkola nie ma takowego, żeby podczas spacerku z maluchami można im było je pokazać, i sama też nigdzie nie znalazła.
Zareagować jakoś trzeba.
I mam przed oczami to drzewko, z którego z wielkim trudem odcięliśmy kilka gałązek, bo każdy, kto szukał bazi i znalazł właśnie tylko to jedno, to obrywał gałązki. Wygląda więc jak drzewo rosnące na sawannie, z którego ostatnie listki obgryzają żyrafy. Wysokie, wysokie z gałęziami niczym rozłożony parasol poza zasięgiem rąk spacerowiczów.
Wyżej już nie sięgnę, tak jak te żyrafy. Nie sięgają wyżej niż ich długa szyja i długi język.
Mój drogi mąż, wprawdzie powrócił już ze stolicy i ma większy zasięg niż ja, ale jak go przekonać, żeby zrobił sobie nocny spacer w deszczu i przyniósł bazie do przedszkola? A nawet, jak go już przypadkiem zdołam przekonać, co do wagi problemu baziowego i niezwykłego wkładu w edukację młodego, aczkolwiek mało licznego pokolenia, to jak mam mu wytłumaczyć drogę do jedynego baziowego drzewka?
Chyba będziemy musieli podzielić się naszym łupem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz