poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Mount Everest - to nic

Nigdy się nie wspinałam na Mount Everest, ale po ostatnich dniach wielkich bojów i pokonywaniu różnego rodzaju przeciwności, myślę, że jestem przygotowana na podjęcie przygotowań na taką wyprawę.
Po raz kolejny wiem, że zabrałam za dużo wszystkiego, tym bardziej, że muszę teraz jakoś ogarnąć to wszystko sama, czekając i mając nadzieję, że Mój Drogi Mąż wkrótce do nas dotrze.

Mając na uwadze, że pojawiające się tu wpisy mają również charakter rodzinnego pamiętnika, więc ku pamięci odnotuję  kilka sytuacji.

1. Ustalamy z MDM, że jadę z dziećmi nad to nasze polskie morze bez niego, ale on zaraz do nas dotrze, gdy tylko wyjaśni się trudna i skomplikowana sytuacja z Mamą dzielnie znoszącą chemioterapię.

2. Ustalamy, że zabieram wszystko, włącznie z rowerami, a do tego niezbędny jest bagażnik. Niestety dach w samochodzie już zajęty przez boks dachowy z niezwykle ważnymi i potrzebnymi rzeczami, więc niezbędne będzie użycia bagażnika na rowery mocowanego do haka, którego w tym aucie akurat nie ma. Takie momenty to są wyzwania! Dla fana motoryzacji to żadna przeszkoda i w tempie ekspresowym Mój Drogi Mąż załatwia taki montaż.
Wraca w piątek późnym popołudniem z hakiem, z sąsiadem montują boks dachowy i bagażnik na rowery, do którego omalże zaginęły kluczyki. I gdy już wszystko gotowe okazuje się, że jakaś wiązka jest nie taka i świateł przyczepka na haku nie ma.
To przecież nie może być powód do rozterki i postanawiamy, że wyjadę troszkę później niż planowałam, ale wszystko będzie podłączone.
Tak też się stało, rano światła już były. Pouczył mnie jeszcze Mój Drogi Mąż, co mam mówić, gdyby policja mnie zatrzymała i zapytała dlaczego nie mam rejestracji na przyczepce. Ha ha ha ....
No nic, trudno, trzeba się nastawić.

3. Ustalamy, że jadę przez Zieloną Górę skąd zabrać mam bratanka - Gucia, który podczas tego wyjazdu na pewno w wielu sprawach pomoże. W głowie mi tylko przyświecało, oby się do tej Zielonej Góry zbyt często z potrzebą, zwłaszcza mi, nie chciało ;)

4. Ledwie pół godziny drogi minęły, a ja niestety o potrzebie swojej tylko myślę. Na szczęście ulubiona restauracja rodzinna była po drodze, gdzie do jednej kabiny zabrałam wszystkie dzieci i tak spawy ważne wszyscy załatwiliśmy. Na drogę dziatwa zapragnęła tych najlepszych frytek na świecie i takie właśnie zjedli drugie, zdrowe śniadanie.
Zajęło nam to chwilę naszego czasu, a gdy już dojeżdżaliśmy do bramek przed Wrocławiem zadzwonił Mój Drogi Mąż, który tuż przed wyjazdem obiecał nie dzwonić, tylko czekać na telefon ode mnie. Już coś chciało we mnie ocenić Męża źle, ale powód dla którego zadzwonił, był całkowicie uzasadniony. Zostawił w moim plecaczku swój portfel z dokumentami, dlatego, że instalować światła w przyczepce pojechał z moim plecaczkiem, w którym były już schowane dokumenty i pieniądze.
Ponieważ utknęliśmy w korku przed bramkami był czas na zorganizowanie akcji portfel, w którą został zamieszany mój Tata i już na wysokości mojego ulubionego miasta straciłam kontrolę nad rzeczonym przedmiotem, zawierającym tożsamość Mojego Drogiego Męża.
Tak oto za potrzebą spowodowało, że uwolniona zostałam od posiadania kłopotliwego portfela, który dla mnie, z racji braku w nim bogatej zawartości, gdyż ta już i tak była w moim porfelu, nie stanowił wielkiej wartości, a jego brak, zdecydowanie utrudnił życie Mężowi.

5. Mój Drogi Mąż okrzyknął mnie Matką Polką po zdanej mu relacji z podróży, kiedy to właśnie udało mi się wyprzedzić przeróżne "zawalidrogi", a Najmłodszy Niesforny Aniołek zawołał, że on chce właśnie za potrzebą. Potrzeba piląca, więc wjechałam w las, ale podczas załatwiania okazało się, że muszę zmienić garderobę Najmłodszemu, a odnalezienie czystych ubrań wiązało się właściwie z rozpakowaniem całego auta. Tyle lat! Tyle lat jeździmy z dziećmi i zawsze miałam pod ręką przygotowane ubranka na zmianę i nigdy nie musiałam z nich korzystać, ale tym razem tego nie zrobiłam, więc miałam też dodatkową robotę.

6. Po odebraniu w Zielonej Górze Bratanka ze stacji nic więcej się szczególnego nie wydarzyło. Dojechaliśmy na miejsce w doskonałej formie.


Jesteśmy już nad morzem. Jesteśmy wraz z rodzinami, które wypoczywają również w trakcie szczególnej pracy wewnętrznej nad sobą. Sztab ludzi z Fundacji nad nimi czuwa, z Padre Jay'em na czele. Jestem przekonana, że ich spojrzenie na siebie w kontekście społeczeństwa ułoży się właściwie i przyniesie wiele dobrych owoców.

A nasze morze jak zwykle nieprzewidywalne. Wczoraj w miarę spokojne, a dziś lekko wzburzone. Ciekawe czym nas zaskoczy jutro. Tym bardziej, że nie umiem się rozdwoić i na przykład łapać Najmłodszego Niesforka, postanawiającego sobie zrobić sobie trening do maratonu na plaży, pozostawiając Niesforkę na kocyku z nadzieją, że ta nie pobiegnie na trening w drugą stronę.

Co tam Mount Everest przy biegach po plaży :)

1 komentarz: