W sobotę, gdy termometr zaczął pokazywać -6
0C, z niedowierzaniem patrzyłam na Mojego DrOgiego Męża, który wąż ogrodowy zaczął wyciągać. Wcześniej jednak sam zagonił Niesforki na podwórko, żeby w śniegu się pobawiły. Baławanki, sanki, takie tam - wiadomo zima przyszła. Skąd więc mu przyszła myśl na podlewanie ogródka? Słońce jakoś szczególnie nie operowało, na gorsze samopoczucie się nie skarżył (jakoś wyjątkowo). Sikorkom, które gromadnie doceniły, słoninkę zawiesił, więc cóż mu po tym wężu ogrodowym?
W jeszcze większe osłupienie wpadłam, gdym ujrzała, że MDM zaczął odśnieżać. Podjazd i chodnik - to oczywiste, ale po chwili również ... trawnik. Pomyślałam sobie wówczas, że właśnie chyba tak objawia się to, że każdy ma własnego bzika ;) i zagłębiłam się w niezwykle wciągającej lekturze zaproponowanej przez Opaloną.
Gdy po jakimś czasie sumienie mnie ruszyło, postanowiłam przygotować ciepłą herbatkę i małe
conieco tym co na mrozie i w osłupienie wpadłam kolejny raz, widząc, co się na tym naszym małym ogródku stało. Zakupiona dwa lata temu, i przez ten czas niewykorzystana, folia zajęła pół ogródka, zebrany śnieg z trawnika zmienił się w bandy a z węża ogrodowego lała się woda.
Na mój widok, a raczej na moje wybałuszone gały, MDM ze spokojem odpowiada, że mróz ma trzymać przez najbliższy tydzień, więc sobie troszkę pojeździmy.
Zaraz obok lodowiska powstał przygotowany przez Niesforki tor bobslejowy, a właściwie ślizgowy.
I teraz to rozumiem, po co nam ogródek.