czwartek, 28 listopada 2013

klamoty

Okruszyna dopytuje, czy żyję.

Właściwie to miłe dowiedzieć się, że komuś na Tobie zależy :)

Spieszę więc z odpowiedzią.

Okruszyno, owszem, żyję, cieszę się z tego, choć nie nadanżam.

Chciałabym być i tu, i tam. Robić i to, i tamto. Z tymi i z tamtymi. Dla tych i dla tamtych. Zawodowo a tym bardziej nie. I bardzo szlachetnie. Dokładnie, a jednocześnie na luzie. Z determinacją i łatwością. Z pełnym zaangażowaniem.

A przy tym przez chwilę być. W spokoju i pokoju. Bez nerwów, stresów i narzekań. Bez agresji, tej wyraźniej i ukrytej, co boli jeszcze bardziej. Z chwilą rozmowy i zrozumienia. Z odrobiną ciszy. Z łagodnością.

Ale wszystko z sensem, aby nikt nie musiał kiedyś klamotów po mnie przekładać, komentując pod nosem i po co mi to wszytko, co ja mam teraz z tym zrobić?



niedziela, 24 listopada 2013

do końca końca

Piersi się nam wypięły z dumy, gdy wraz z Moim DrOgim Mężem przeczytaliśmy list od Proboszcza, (oczywiście w starej parafii, gdyż do naszej, nowej, chociaż rzut beretem, nie zdążamy ;() w którym wyraża wdzięczność za zaangażowanie naszego Najstarszego Niesfornego Aniołka w liturgiczną służbę ołtarza. Jednocześnie zaprasza na uroczystość przyjęcia nowych kandydatów i ministrantów, ich przyrzeczenia  oraz na kawkę, herbatkę i ciasto, które to tradycyjnie już przygotowują rodzice świeżo upieczonych kandydatów i ministrantów.

Jako mama kandydata, który egzamin ;) na tegoż zdał na 5+, musiałam to ciasto przygotować.

Niektórzy pamiętają, że ja i pieczenie to coś, co nie współgra ze sobą.
Tym bardziej, że nasz piekarnik, humorzasty niczym kobieta, znowu ma fazę niepomogęci - niebędędziałał.

Na szczęście przypomniałam sobie, że istnieją takie ciasta, których piec nie trzeba. Jednym z nich jest sernik na zimno!

To że nie lubię piec wcale nie znaczy, że lubię robić ciasta na zimno i że wiem, co potrzebne jest do wykonania takiego.
Na szczęście sklep, który wybrałam był duży i trafiłam na opakowaniu pewnego aksamitnego serka na przepis. Udało się znaleźć wszystkie składniki, więc w podskokach, których nie powstydziłaby się piłeczka pink-pong-owa, wróciłam do domu. A tu, dopadło mnie zaskoczenie wielkie niczym Grand Canyon, gdyż zorientowałam się, że chyba dość dawno temu przestałam być właścicielką jedynej tortownicy. Właściwie nie ma w tym nic dziwnego, skoro nie piekę, a tortów to już na pewno, to pewnie komuś pożyczyłam, albo coś nawet w tym upiekłam i gdzieś zaniosłam, i zostawiłam, i chyba od razu przestałam liczyć na powrót do ciepłego gniazdka domowego. A według mnie ciężko wyciągać sernik na zimno z blachy. Chociaż nie wiem, bo doświadczenia nie mam i wolałam nie ryzykować.

Wykonałam więc kolejną wycieczkę krajoznawczą po okolicznych sklepach w poszukiwaniu tortownicy. Czy zdajecie sobie sprawę, że wcale nie jest prosto kupić torownicę?

Ale udało mi się. Mało tego, udało mi się kupić bardzo oryginalną tortownicę w kształcie kwadratu, z podstawką, która wygląda jak taca :)

Zabrawszy się więc do pracy czołowej kucharki???, właściwie czołowej cukieniczki naszej rodziny, w godzinach bardzo już późnych, działając do pewnego momentu z aptekarską dokładnością, dałam się zaskoczyć po raz kolejny. Chciałabym tu wszystkich uprzedzić, że wykonując wszelkie ciasta, należy zachować aptekarską precyzję od początku do końca, do końca końca, do samiuśkiego końca.

W przeciwnym wypadku będzie się wykonywało tę robotę dwa razy dłużej czekając, na przykład, aż się galaretka (kolejna) wystudzi, gdyż pierwsza wylana na sernik, schłodzona, a jakże, ale jeszcze nie tężejąca, po prostu wyleje się dołem z tortownicy, za nic sobie mając zmęczenie cukierniczki, która ma za sobą bardzo męczący dzień i chciałaby pójść sobie po prostu spać.

No i czy ja nie mam racji, twierdząc, że nie powinnam zabierać się za wykonywanie rzeczy, które bardzo mnie przerastają?

Jedyny plus, to to, że czekając na koleją, tym razem już tężejącą galaretkę mogę sobie o niej coś napisać.
To jest galaretka brzoskwiniowa.

O ludzie, a czy galaretkę trzeba też posłodzić, jak kisiel?
Bo zapomniałam, a już stężała. A kolejnej nie mam, żeby znowu zrobić.

Chyba jest już późno.

Może lepiej pójdę jutro do cukierni i po prostu kupię ciasto.

środa, 20 listopada 2013

sama radość

Ładowane wczoraj akumulatory w pięknym Wrocławiu miały wystarczyć na długo. Jednakże sam proces ładowania był dość obciążający, więc trudno się dziwić, że ładowanie było równoznaczne z rozładowaniem. Trochę żal, że za krótko, ale w końcu jako rekonwalescentka nie mogłam się nadwyrężać, a przede wszystkim nie miałam sił na ładowanie :(

Tak naprawdę ładuję te akumulatory znowu dzisiaj, bo padnięta jestem jak mucha, tyle że w domu. Z lekkim znudzeniem zajrzałam i na FB, a tam nasz Znajomy Ksiądz z Polski (czyżby?) zamieścił taki filmik.

Jak ja bym chciała znaleźć się kiedyś w takiej sytuacji. Siedzieć sobie przy fontannie i dać się czymś takim zaskoczyć.
Sama radość!




poniedziałek, 18 listopada 2013

sezon rozpoczęty? o NIE!

Z końcem poprzedniego tygodnia zaniemogliśmy z Najmłodszym Niesfornym Aniołkiem. Kurujemy się więc mniej lub bardziej skutecznie. Generalnie jest dużo lepiej, ale sezon chorobowy muszę z przykrością uznać za otwarty. I bardzo bym chciała, aby wraz ze skutecznie zakończoną kuracją został również zamknięty.

Nasze chorowanie stanęło na przeszkodzie w realizacji rodzinnych sobotnich planów, w których najważniejszym punktem dla Średniej Niesfornej Aniołki jest basen i nauka pływania. Nie przeszkadza jej to, że katarek również ją dopadł (a katarek to przecież nie choroba). Jednak potrafiła sobie sama wytłumaczyć, że trudno będzie pójść na basen z Tatusiem i Najstarszym Niesfornym Aniołkiem, bo przecież jej samej trudno będzie się zorganizować i odnaleźć w damskiej przebieralni. Wszak nie wypada dziewczynkom chodzić do przebieralni męskiej, ani Tatusiowi do przebieralni damskiej.

Zachwyca mnie ta dziewczynka. Jest taka wrażliwa i tak wszystko doskonale rozumie. I pięknie to wyraża.
Zachwycają mnie też chłopaki. Są troszkę rubaszni, ale przy tym bardzo pocieszni.


czwartek, 14 listopada 2013

dwójczyna na łeb

Pani pyta w szkole Jasia:
- Przyznaj, kto Ci zrobił tę pracę, mama czy tata?
- Nie wiem, ja już spałem.


Wraca Jasiu ze szkoły, mama pyta, jak było.
Jasiu odpowiada: - Dobrze, na pięć!
- Super - cieszy się mama.
- Dwója z matmy, dwója z polskiego i jedynka z historii.

Praca, według instrukcji podanej na papierze, wcale nie była trudna do wykonania. Ta praca, to lampion, którą miał wykonać Najstarszy Niesforny Aniołek na lekcje .... języka niemieckiego.  Mimo że instrukcja w języku dla mnie totalnie obcym, na szczęście była dobrze zobrazowana, a do mnie jako wzrokowca, w takiej sytuacji zdecydowanie przemawia pismo obrazkowe.

Nie sądziłam wprawdzie, że to ja będę wykonywać ten nieszczęsny lampion, ale nie trudno się domyślić, że i na mnie w końcu padło. Poległ na nim Najstarszy Niesforek, poległ na nim, a raczej od razu się zdystansował, choć też miał w powstawaniu swój udział, Mój DrOgi Mąż, więc nie było wyjścia i trzeba było pomóc Niesforkowi, tym bardziej, że całe popołudnie odrabiał lekcje zaległe oraz bieżące.

Po długiej walce z instrukcją i materiałami, z których ów lampion miał powstać, w środku nocy zakończyłam nierówną walkę z systemem edukacji.
Na szczęście Niesforek zaakceptował efekt pracy.
Na szczęście nikt nie zadawał mu w szkole kłopotliwych pytań, kto mu pracę wykonał. Ale też z trudem zaspokoił moją ciekawość o ocenę nocnej pracy.

- Najstarszy Niesforku, jak tam lampion, spodobał się pani?
- A! Tak. Dostałem szóstkę!

No i dobrze, bo gdy jeden lampion, oceniony wprawdzie na 6, robią trzy osoby, to tak jakby po dwójczynie na łeb by wypadało! nie?




środa, 13 listopada 2013

happy end?

Mimo że dzień świąteczny, nasza grupa śpiewacza, prawie chór, śpiewa i ćwiczy, bo do nagrania się szykuje. Okruszyna z zaciekawieniem dopytuje, czy solówkę będę miała, a przecież wiadomo, że gdy ja solówki śpiewam, to wychodzi z tego konkurs jaka to melodia ;P Prowadzący chór jednak się nie załamuje, na wszelki wypadek nie daje mi solówek, za to dużo ćwiczyć każe i dzisiaj kolejna próba.

No ale wracając do poprzedniej. Gdy pięknie śpiewamy, przychodzi sms ze Śląska: jutro będę w Waszej okolicy, czy mogę na chwilę przyjechać?
Gdy tylko słyszę, że Gość chce w dom, toż to przecież Bóg chce w dom, więc uradowana zapraszam, choć trochę przykro, że sam, a nie z Małżonką, tym bardziej, że opiekunka Niesforków się rozchorowała i nici z naszego wtorkowego wychodnego. W ciągu dnia zmienia jednak zdanie: będzie z najmłodszą i najstarszą córką. Po kilku godzinach kolejna zmiana, gdyż jeden z synów złamał rękę, Żona więc z konieczności odwołuje służbowe popołudniowe spotkanie i zaraz potem, ku naszej wielkiej radości, wszyscy parkują, obciążeni dodatkowymi kilogramami gipsu, pod naszym domem.

Wzruszył mnie Ex-Górnik, że to: będę w Waszej okolicy, to tak specjalnie dla nas, bo podzielić się chcieli z nami własnej roboty wędzonkami, a uśmiałam się serdecznie, że dziecko musiało rękę złamać, żeby i Żona mogła z nim przyjechać.

Wizyta, dla dorosłych, nie była zbyt długa, jednakże wystarczająco długa, żeby Najstarszy Niesforny Aniołek nie zdążył lekcji odrobić na dzisiaj.
Próbował nadrobić rano, jednakże nie zdążył do końca przepisać zadania. Zastanawiałam, czy mu usprawiedliwienie pisać, dla mnie wszak powód był bardzo uzasadniony ;)
Postanowił jednak sam się usprawiedliwić.

Spotkania z Ludźmi i obowiązki. Czasami trudno jedno i drugie pogodzić.
Czekam, czy spotkanie zakończy się happy endem :)

sobota, 9 listopada 2013

byle do wiosny

Tubalny głos Najmłodszego Niesfornego Aniołka mogła poznać na występach w przedszkolu szersza publiczność. Nie dość, że najgłośniej śpiewa, to jeszcze chwilę przed wszystkimi. Nie wiem, jak się to fachowo nazywa, ale jest pół taktu przed wszystkimi, żeby go lepiej było słychać ;)
Oby nie trzeba było mu dawać batonika, gdy zacznie za bardzo gwiazdorzyć.

Zaangażowanie w projekty Niesforków są jak balsam dla duszy. Dają chwilę wytchnienia i radości, i gdyby nie one, to cóż ja bym tu mogła napisać, że jesień? że deprecha? że nic mi się nie chce?

Byle do wiosny!

wtorek, 5 listopada 2013

takie niewychowawcze

Moja prośba o przygotowanie stołu do świątecznego obiadu została chętnie spełniona przez Niesforne Aniołki. Wszystkie Niesforki łatwo znalazły sobie odpowiednie zadania. Zaskoczyły mnie tym, że zabrały się do wykonania zadania w zupełnie inny sposób niż do tej pory im narzucałam. Najpierw każde z nich sprzątnęło swoje zabawki i później zaczęły nakrywać. Gdybym to ja dyrygowała, to najpierw dałabym im płaskie talerze, później głębokie, odliczyłabym łyżki, widelce, noże itd. Tymczasem one wymyśliły inny system. Młodsze podchodziły do szuflady ze sztućcami. Dla każdego wybierały komplet sztućców, podchodziły do Najstarszego Niesforka po zestaw talerzy, ten pomagał im ułożyć w talerzach sztućce tak, żeby nie wypadły i dopiero zanosiły do stołu. W ten sposób każdy z nich dostał też swój ulubiony nóż i widelec.
Zadanie wykonane? Wykonane!
I jakże cudowny czas przy stole. Tym bardziej, że ostatnio to Najmłodszy Niesforny Aniołek jest inicjatorem coraz to ciekawszych rozmów.

Po obiedzie poprosiłam młodzież, aby przygotowały mały stolik na kawkę, herbatkę i małe conieco. Wiązało się to oczywiście z posprzątaniem stolika ze swoich zabawek. Chętnie porządek zrobiły. Deserek zjadły, od stolika wstały.... a na fotelach ukazała się cała prawda. Wędrujące zabawki ;)

W tym momencie przybrałam odpowiednią minę, przywołałam Niesforki, na co w odpowiedzi Najmłodszy Niesforek zrobił minę mówiącą: "O nie, nakryła nas!" a ja w tym momencie nie wytrzymałam i śmiechem parsknęłam. (Oj, a to takie niewychowawcze!)

niedziela, 3 listopada 2013

co do joty

Pomiędzy zadumą na cmentarzu w pewnym mieście jednego dnia, a zadumą na kolejnych dwóch w zupełnie innym mieście trzeciego dnia, dzień pomiędzy zapełniony był co do joty. Poczynając od porannej kawy ;), zbyt wczesnego wyjścia na basen, bo jak się okazało, nie na tę godzinę, co umówiona instruktorka nauki pływania, wymiany kół przy współudziale Niesforków, drugim wyjściem na basen tym razem na właściwą godzinę, ogarnięciem domu tam, gdzie się dało i czym się dało a wieńcząc go spotkaniem u Toma i Dżastiny, gdzie wraz z Opalonymi w podziale na grupy Mężów, Żon oraz Młodzieży gimnastykowaliśmy się, wzbogacaliśmy słownictwo oraz doskonaliliśmy technikę rysunku kalamburowego. Bo jakże narysować hasło "co do joty", "cud nad Wisłą",  albo pokazać "ocet" czy "kontakt"?

Żal było wychodzić, tym bardziej, że dzieci zmęczone po szaleństwach basenowych, znalazły sobie miejsce na środku salonu, gdzie zapadały w regenerującą drzemkę.

No ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy, a w naszym rozkładzie dnia, zaplanowanym co do joty, był przewidziany punkt: powrót do domu :)
Oczywiście został zrealizowany.